Damian Sylwestrzak: Niedoszły policjant, finansista, a za chwilę sędzia międzynarodowy

Piotr Janas
Piotr Janas
Damian Sylwestrzak
Damian Sylwestrzak FOT. pzpn.pl
Damian Sylwestrzak, 29-letni arbiter z Wrocławia, dostał nominację na sędziego międzynarodowego. Obecnie czeka na zatwierdzenie przez FIFA, ale to powinna być formalność. W długiej rozmowie z nami mówi o swojej drodze, o tym jak został uderzony przez pijanego piłkarza na meczu niższych lig i jak przekonał żonę, że jego przygoda z gwizdkiem ma sens. Żonę, z którą mimo niespełna 30 lat na karku ma już czwórkę dzieci.

Zacznę od gratulacji. Mało który arbiter przed trzydziestką dostaje nominacje na sędziego międzynarodowego. Panu się to udało. Chyba czuje się Pan doceniony?

Ta nominacja to dla mnie ogromne wyróżnienie, spełnienie jednego z marzeń. Ciężko na to pracowałem przez 10 lat przygody z gwizdkiem. Na swojej drodze trafiałem na wspaniałych ludzi, bez nich ten sukces byłby niemożliwy. Wierzę, że ktoś nade mną czuwa, ale też robię co mogę, żeby szczęściu pomagać. To niewątpliwie duży sukces.

Pana kariera potoczyła się błyskawicznie: 11 meczów w II lidze, test-mecz w I lidze, potem 15 spotkań na tym szczeblu w sezonie 2019/20 i test-mecz w ekstraklasie. Sezon później już na stałe ekstraklasa. Jak to się robi?

Kariera to jeszcze za duże słowo. Wydaje mi się, że kluczem jest równa forma na przestrzeni całego sezonu czy przynajmniej rundy. Największym atutem sędziego jest jego przewidywalność, zarówno w oczach komisji, jak i zawodników i sztabów. 80 procent sędziowania, to tak naprawdę głowa. Zawsze to powtarzam. W mojej drodze najtrudniej było przebić się na szczebel centralny, czyli zacząć sędziować II ligę. Na poziomie III ligi było około 100 sędziów, promocję mogło uzyskać 3, może 4. To byli już dobrze wyselekcjonowani arbitrzy, którzy przeszli odpowiednie szkolenia i byli już doświadczeni. Tu właśnie oprócz umiejętności, potrzebne było szczęście, aby zostać dostrzeżonym i awansować na następny szczebel. Pamiętam jak dziś, czerwcowy słoneczny dzień. Byłem akurat z żoną na sali poporodowej, na świat przyszło nasze trzecie dziecko. Wtedy właśnie odebrałem wiadomość z informacją o awansie do II ligi. Z jednej strony emocje związane z narodzinami dziecka, a z drugiej to. Nie wytrzymałem i tak głośno krzyknąłem z radości, że aż położne się zainteresowały co się stało. Dalej to już szło samo, czułem że najważniejszy krok wykonałem właśnie tamtego roku. Byłem skrupulatnie oglądany i oceniany, dostawałem test-mecze, aż w końcu otrzymałem szansę w ekstraklasie. Chociaż nie będę ukrywał, na swojej drodze przeżywałem też trudne chwile.

A dokładnie?

Pamiętam to tak dobrze, jakby to było wczoraj. Mecz I ligi Chrobry Głogów - Korona Kielce, w którym mój błąd wypaczył wynik. Napastnik Korony wyskoczył do dośrodkowania z ręką wyciągniętą jak w siatkówce. Byłem przekonany, że zagrał piłkę ręką i nie uznałem bramki, którą Korona zdobyła kilka chwil później. Nie było wtedy VAR-u, a z boiska nie miałem wątpliwości, że moja decyzja jest słuszna. Dopiero po zakończeniu meczu zobaczyłem tę sytuację raz jeszcze i nie mogłem uwierzyć w to co zrobiłem. To był mój 37. mecz na szczeblu centralnym i pierwszy tak poważny "babol". Strasznie mnie to wtedy uderzyło. Sprawą zainteresowały się media, pisali i dzwonili do mnie dziennikarze. Byłem przybity. Czułem, że zawiodłem tych, którzy we mnie wierzyli, piłkarzy i sztab. Żeby wytłumaczyć, co wtedy czułem, muszę opowiedzieć pewną historię z życia prywatnego. Tuż przed narodzinami mojego pierwszego dziecka, kiedy byłem z żoną na sali przedporodowej i czekaliśmy na następny etap, zrobiłem żonie zdjęcie w piżamie. Wiedziałem, że będzie zła, ale miałem świadomość, że w przyszłości może nabrać dla nas dużej wartości. Zrobiłem je, bo wiedziałem, że kiedyś Zuza to doceni i szczerze mówiąc do dzisiaj mamy je w ramce jako pamiątkę tamtych chwil i towarzyszących nam emocji. Po tym meczu w Głogowie wróciłem do domu i padłem krzyżem na łóżko, byłem załamany. Wtedy żona zrobiła mi zdjęcie, niejako w rewanżu. Dziś wykorzystuję je podczas szkoleń dla młodych sędziów, zestawiając ze zdjęciem z debiutu z ekstraklasy, który miał miejsce niespełna miesiąc wcześniej. Takie jest nasze życie sędziowskie. W nim bardzo ważna jest pokora. Co ciekawe, dwa tygodnie po tym zdarzeniu otrzymałem obsadę na swój drugi w karierze mecz ekstraklasy. Łatwo wychodzi się na boisko po dobrym meczu, ale tym razem czułem, że to sprawdzian. Mocną głowę uważam jednak za jeden z największych swoich atutów, a w takich sytuacjach to pomaga. Do dziś uważam, że tamten okres w moim życiu, ten miesiąc, zbudował mnie jako sędziego.

Sędziego, który za chwile będzie międzynarodowym. Niektórzy myślą, że zaraz będzie Pan prowadził mecze Ligi Mistrzów, ale to chyba tak nie działa?

Aż tak dobrze to nie ma. Najpierw trafia się do kategorii "Third", która pozwala mi na sędziowanie eliminacji do europejskich pucharów, młodzieżowej ligi mistrzów czy meczów reprezentacji młodzieżowych. Będę oceniany i na tej zasadzie będę mógł przeskakiwać na coraz wyższy poziom, czyli "Second", "First" i "Elite". Jestem jednak w miejscu, w którym już nie tylko cel się liczy, ale droga do niego. Kolekcjonuję każdą dobrą chwilę i wspomnienie. Ten czas szybko minie, trzeba potrafić się cieszyć tym co się robi, a nie tylko gonić przysłowiowego króliczka.

Miło jest teraz rozmawiać o rozgrywkach europejskich, ale droga do nich wiedzie od samego dołu. Każdy arbiter musiał przejść przez "piekiełko" niższych lig. Ma Pan swoje ulubione miejsca na mapie Dolnego Śląska? Albo takie, do których nie chciałby kiedykolwiek wracać?

Chyba każdy ma coś takiego. Ja kurs sędziowski zrobiłem w wieku 19-lat, namówiony przez przyjaciela. Jeździłem na początku jako ochotnik na mecze C klasy, ponieważ ze względu na młody wiek i wygląd nikt nie chciał wyznaczać mnie na drużyny seniorskie. Czasami robiliśmy nawet po trzy mecze dziennie! Ja po prostu kochałem to robić, sprawiało mi to ogromną frajdę. Nieprzyjemna sytuacja? Pewnie, że była. Doszło nawet do rękoczynów. Raz pokazałem zawodnikowi Odry Słup drugą żółtą i w konsekwencji czerwoną kartkę, a ten uderzył mnie w czoło. Sięgając do kieszonki już widziałem, że idzie w moją stronę z nieprzyjacielskimi zamiarami i podświadomie zacząłem się rozglądać, by wiedzieć gdzie upaść. Założyłem sobie, że jakby mnie nie uderzył, to padam na murawę. Ostatecznie lekko mnie "zdzielił" w czoło więc się nie położyłem, tylko użyłem gwizdka i zakończyłem mecz. Wie Pan, co było najlepsze? Po meczu w szatni pretensji do mnie nie krył kierownik drużyny, z której był ten napastnik, mówiąc: „Panie sędzio, ale dlaczego przerwał pan mecz? Przecież pan nie dostał tak mocno…”. Żałuję, że zamiast kartek nie miałem ze sobą alkomatu, bo pewnie to spotkanie w ogóle nie doszłoby do skutku. To są problemy sędziów na najniższych szczeblach, trzeba szanować ich za to co robią.

Aż tak?

Nie chcę nikogo oskarżać i jasno zaznaczam, że to tylko moje domniemanie, ale było czuć woń alkoholu. Pierwszy raz doświadczyłem boiskowej przemocy i zgodnie z przepisami zakończyłem zawody. Z tego co wiem, sprawca został ukarany.

Po tym uderzeniu nie było myśli, żeby rzucić to wszystko w diabły?

Nigdy nie miałem takiego momentu. Nie wiem dlaczego, nie wiem skąd mi się to brało, ale ja miałem w sobie przekonanie, że w końcu trafię do ekstraklasy. Zupełnie nie potrafię tego uzasadnić, ale po prostu bardzo w to wierzyłem i to jeszcze wtedy, kiedy byłem sędzią klasy B. Kiedyś nawet moja żona zapytała mnie, po co mi to wszystko, to jeżdżenie po okolicznych wioskach i użeranie się. Ja jednak wiedziałem że podejmuję słuszną decyzję idąc w tym kierunku. Pamiętam, że kiedy zadała mi to pytanie siedzieliśmy w naszym starym Volkswagenie Polo. Chuchnąłem na szybę i wypisałem palcem lata i obok po myślniku ligi, gdzie wtedy będę sędziował. W tym planie założyłem, że trafię do ekstraklasy mając 32 lata. Udało się go zrealizować ze sporą nawiązką i jestem z tego dumny. Do dzisiaj jak się o coś sprzeczamy, to chucham na szybę i pytam, czy mam jej to rozpisać i udowodnić. Pomaga (śmiech).

Pewnie nie raz nasłuchał się Pan także z trybun. Wyzywanie przez kibiców wynika bardziej z ich nieznajomości przepisów, czy zaślepienia poprzez sympatie klubowe?

Jedno i drugie. Niektórzy może przeżywają trudne chwile, są nieszczęśliwi, ludzie tracą pracę, jest pandemia - przychodzą na mecz, żeby pokrzyczeć, wyładować się. W niższych klasach ciekawsze teksty zapisywaliśmy i wymienialiśmy się z innymi sędziami, mając przy tym niezły ubaw. Na dużych stadionach wyzwiska z trybun nie robi już na nas wrażenia, jesteśmy ukształtowani latami doświadczenia. My musimy podejmować obiektywne decyzje, natomiast kibice zazwyczaj patrzą sercem i to jest normalne. Zdarza się, że po prostu nie znają przepisów. Zresztą, podobnie bywa z zawodnikami.

Przecież piłkarze, przynajmniej na szczeblu centralnym, mają przed sezonem obowiązkowe spotkania z arbitrami, którzy zaznajamiają ich z najnowszymi przepisami. O co więc chodzi?

Nie ma jednej odpowiedzi, która by to wyjaśniała. W interesie zawodników jest znać przepisy, są przecież zawodowcami. Taka wiedza może stanowić realną przewagę nad przeciwnikiem w niektórych boiskowych sytuacjach. Z niewiedzy mogą rodzić się nieporozumienia, nie trzeba sięgać daleko pamięcią, aby przywołać takie zdarzenia. Czasami górę biorą nerwy, a czasem też zwykłe boiskowe cwaniactwo. Niestety kłótnie z arbitrami to na ten moment część futbolu. Dobrze byłoby dla wszystkich, żeby one zniknęły, ale to jest tak głęboko zakorzenione, że niełatwo będzie to wyplewić. Kto lubi patrzeć, jak piłkarze tracą czas na kłócenie się z sędzią, zamiast po prostu grać? Za co kochamy oglądać mecze np. Premier League? Za ich intensywność i czas, w którym piłka krąży od nogi do nogi. To, że może być nieco lepiej, zobaczyłem będąc we Francji. Prowadząc mecz drużyn U-19 piłkarze Olympique Lyon po każdym gwizdku zostawiali piłkę i sprintem biegli na swoją pozycję, by odbudować formację. Zero dyskutowania, tylko powrót do gry. Tak są szkoleni.

A może poroblemem są ciągle zmieniające się przepisy i to nawet w środku sezonu? Sam piłką interesuję się od blisko 20 lat, a mimo wszystko są momenty, w których nie wiem, kiedy jest ręka, a kiedy jej nie ma.

Sam czasami nie wiem (śmiech). Mówiąc poważnie, przepisy dotyczące zagrania ręką to zagadnienie, które nigdy nie zostanie jednoznacznie uporządkowane. Pan będzie uważał, że każda ręka w polu karnym powinna być odgwizdana, ale ja jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania. Sam nie mam wpływu na przepisy, ale chciałbym, żeby piłkarze i kibice w tego typu sytuacjach mieli poczucie pełnej jawności i sprawiedliwości. Mogą nie zgadzać się z interpretacją konkretnej sytuacji, ale najważniejsze, aby mieli pewność, że jeśli za tydzień podobne zdarzenie wystąpi w drugą stronę, to decyzja sędziego będzie taka sama. Nie jest tajemnicą, że zdarza się, że my jako sędziowie różnimy się między sobą opiniami na temat konkretnych sytuacji. Na przestrzeni lat stajemy się jednak coraz bardziej jednomyślni i choć mamy świadomość, że nigdy nie osiągniemy jednej linii, to jesteśmy coraz bliżej. Może to jest jeszcze jakaś przestrzeń na romantyzm w piłce?

A wprowadzenie kartek dla trenerów i członków sztabu, którzy często w spornych sytuacjach prawie wbiegają na boisko, zdaje egzamin? To pomaga ich uspokoić?

Praktyka boiskowa pokazuje, że to ma sens. Zwłaszcza członkowie sztabów nie czują się już tak bezkarni jak dotychczas i także muszą bardziej panować nad swoimi emocjami. Musimy chronić wizerunek gry, przekaz i przykład idzie z góry do niższych lig, do młodzieży. Może warto byłoby zrobić krok więcej i wprowadzić zawieszenia dla trenerów, którzy uzbierają odpowiednią ilość żółtych kartek, wzorem tego stosowanego względem piłkarzy? Na ten moment trener może teoretycznie otrzymać 30 napomnień w sezonie i w każdym meczu zasiadać na ławce.

Samo wprowadzenie VAR-u to taka rewolucja, że możemy mówić o nowej erze w sędziowania? Pan jest ostatnim pokoleniem arbitrów pamiętających czasy bez VAR-u i pierwszym, które z niego korzysta.

Zdecydowanie tak. Dzisiaj podpisuję się pod tym rozwiązaniem obiema rękoma, choć przyznam, że nie od początku tak było. Jako futbolowy romantyk nie byłem zwolennikiem tego rozwiązania. Obawiałem się, że zabije ducha piłki, jakiego dotąd znaliśmy, na jakim się wychowałem. Dzisiaj futbol jest bardzo szybki, intensywny. Jako sędziowie jesteśmy świetnie przygotowani, ale jednak jesteśmy tylko ludźmi. Niektóre sytuacje są wręcz niemożliwe do dostrzeżenia, nawet jeśli sędzia będzie ustawiony tak, jak był uczony. VAR nazywam naszym szóstym zmysłem. Dzięki niemu zawodnicy, kibice mogą nam ufać w jeszcze większym stopniu niż dotychczas.

Teraz gołym okiem widać, że piłkarze nie rzucają się już arbitrom do gardeł, kiedy ci dostają sygnał na ucho że np. karny faktycznie był, bo wiedzą już, że nie z czym dyskutować.

To w ogóle zawsze mnie śmieszyło, bo proszę mi powiedzieć: ile razy widział Pan, żeby sędzia podyktował rzut karny i pod wpływem protestów zawodników wycofał się ze swojej decyzii?

Nigdy.

No właśnie. Warto o tym pomyśleć. Chociaż przyznam szczerze, że na początku mojej przygody z gwizdkiem raz tak zrobiłem. W meczu klasy C podyktowałem jedenastkę. Drużyna przeciwko której był karny ruszyła z pretensjami. Nie zamierzałem odstąpić od decyzji, ale kiedy już jeden z zawodników ustawiał piłkę na 11 metrze, usłyszałem jak "faulowany" piłkarz zaczął się śmiać w rozmowie z innym, że mnie oszukał. Wtedy gwizdek, zmiana decyzji i kartka dla symulanta, a dodam, że to była jego druga, więc musiał opuścić boisko. Słyszę "panie sędzio, ale przecież Pan tak nie może!". I tutaj wychodzi nieznajomość przepisów (śmiech). Wychowawczo dobrze się stało.

Ma Pan już swoich "ulubionych" piłkarzy w ekstraklasie? Którzy wyjątkowo dużo gadają, narzekają, albo - nie bójmy się tego słowa - oszukują padając bo byle kontakcie w polu karnym, a nawet bez kontaktu?

Muszę powiedzieć, że zostałem bardzo pozytywnie przyjęty przez zawodników i szybko osiągnęliśmy nic porozumienia, co bardzo mnie cieszy. Chyba, że udają (śmiech). Ale oczywiście każdy sędzia ma takich piłkarzy, to normalne. Koledzy po fachu w prywatnych rozmowach przestrzegają na kogo trzeba zwrócić szczególną uwagę. My naprawdę wiemy kto lubuje się w dyskretnych zagraniach łokciem albo nurkuje w polu karnym z byle powodu. W dobie VAR to jak dokonanie wykroczenia na oczach policjantów z wideorejestratorem.

Z innej beczki, co sądzi Pan o prowadzeniu spotkań drużyn ze swojego miasta/regionu? Raczej nie zobaczymy Pana w roli sędziego podczas meczu Śląska Wrocław, ale Miedzi Legnica, Zagłębia Lubin czy Chrobrego Głogów już tak.

Nie mam z tym problemu. Jestem rodowitym wrocławianinem, za młodu tata zaprowadził mnie na mecz Śląska i opowiadał o dawnych czasach. Chciałem zobaczyć jak to wygląda. Nigdy nie nazwałbym siebie fanatykiem czy kibolem, ale gdzieś każdy z nas musiał się w tej piłce zakochać i nie inaczej było ze mną. Po drodze to wszystko gdzieś uleciało, dziś mam duży dystans. Mam problem z oglądaniem meczu tylko dla przyjemności, a emocje udzielają mi się jedynie podczas meczów reprezentacji. Bez dwóch zdań potrafiłbym wyjść na mecz WKS-u i zachować 100 proc. obiektywizm, chociaż mogłoby to się zakończyć w ten sposób, że wszystkie sporne sytuacje byłyby rozstrzygane na niekorzyść Śląska, bo podświadomie nie chciałbym zostać oskarżony o stronniczość (śmiech). Czasami pełnię funkcję sędziego technicznego w meczach WKS, jestem profesjonalistą. Druga strona medalu jest taka, że może dzięki temu, że nie sędziuje meczów Śląska, możemy sobie teraz swobodnie tu, w centrum Wrocławia, siedzieć, pić kawkę i rozmawiać.

Nie mogę nie poruszyć jednego prywatnego wątku. Jak pogodzić życie rodzinne, i to tak bogate, bo jest Pan ojcem czwórki dzieci, z tym fachem. Częste i dalekie wyjazdy na mecze, a do tego szkolenia, obozy kondycyjne itp. Zresztą teraz po nominacji na międzynarodowego będzie tego jeszcze więcej.

Będzie, a w zasadzie już jest, bo jeżdżę na mecze pod egidą UEFA jako sędzia techniczny. Ale tu ogromne ukłony w stronę mojej żony, która doskonale sobie z tym wszystkim radzi i odnajduje się, a przy tym mnie wspiera. Wiem, że mogę na nią liczyć. Co do mojej nieobecności, to faktycznie bywają okresy, kiedy nie ma mnie w domu bardzo długo. Staramy się odnaleźć przestrzenie i dla małżeństwa i dla dzieci, chociaż nie zawsze jest łatwo. Bardzo dużo czasu zajmują codzienne treningi i samooceny.

No właśnie, bo w tym miejscu trzeba zaznaczyć, że nie jest Pan sędzią zawodowym, co brzmi niepoważnie zwarzywszy na fakt, że lada moment stanie się Pan arbitrem międzynarodowym.

W Polsce mamy zaledwie kilku sędziów zawodowych i kilkunastu zawodowych asystentów. Ja należę do grupy Top Amator A. Moje obowiązki w zasadzie niczym nie różnią się od tych, które ciążą na barkach zawodowców. Trenuję, dbam o siebie, jestem poddawany tym samym egzaminom i wymaganiom, ale różnica polega na tym, że muszę to łączyć z inną pracą. Być może za jakiś czas otrzymam propozycję kontraktu, to z pewnością byłaby duża zmiana, która gwarantowałaby większy komfort przygotowań do każdego meczu, balansu rodzinnego itd. Niemniej jestem daleki od narzekania, jestem we wspaniałym miejscu, robię to co kocham. Cieszę się, że zostałem obdarzony tak dużym zaufaniem. W życiu na wszystko trzeba zapracować, znam swoje miejsce w szeregu. A jak mówi stare chińskie przysłowie - kto ma cierpliwość, będzie miał co zechce.

Czym zatem zajmuje się Pan poza sędziowaniem?

Moja ścieżka zawodowa jest dość zawiła. Długo szukałem swojej drogi, próbując ją pogodzić z sędziowaniem. Byłem o krok od pracy w policji. Studiowałem zarządzanie i teologię, gdzie poznałem żonę. Finalnie ukończyłem finanse i rachunkowość, podejmując pracę w sektorze finansowym w jednym z banków. Niestety z rozwojem przygody sędziowskiej musiałem zrezygnować z etatu, ponieważ... brakowało dni wolnych. Nie było wystarczająco dużo dni urlopowych, żeby piąć się w górę. Czasami trzeba było brać urlop bezpłatny. Dzisiaj współpracuję z bankiem na innych zasadach. Jest nieco łatwiej, ale na pewno to przykład na to ilu wyrzeczeń wymaga sędziowanie. Ludzie myślą, że po 90 minutach kończą się nasze obowiązki. Nie mają świadomości treningów, samoocen, zgrupowań, szkoleń.

Największe zawodowe marzenie?

Musiałbym chuchnąć na szybę (śmiech). Chciałbym osiągnąć coś dużego, dając dużo radości moim bliskim i tym, którzy na mnie postawili, którzy mnie wspierali i mi pomogli. Mam w sobie jednak dużo pokory, na sukces składa się wiele czynników, nie wszystkie zależne ode mnie. Chcę z meczu na mecz stawać się lepszym sędzią, być przykładem pracy nad sobą dla moich dzieci. I przede wszystkim, niezmiennie czerpać z tego ogromną przyjemność. Co będzie na końcu tej drogi? Zobaczymy.

ROZMAWIAŁ — PIOTR JANAS

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Damian Sylwestrzak: Niedoszły policjant, finansista, a za chwilę sędzia międzynarodowy - Gazeta Wrocławska

Wróć na gol24.pl Gol 24