Dlaczego reprezentant Armenii nie trafił do Śląska?

Mariusz Wiśniewski/Gazeta Wrocławska
Robert Arzumanjan był już niemal zawodnikiem Śląska Wrocław. Ostatecznie podpisał kontrakt z Jagiellonią Białystok, a w całej sprawie przewija się osoba menedżera piłkarza Roberta Kiłdanowicza. Jak funkcjonują polscy agenci?

Robert Arzumanjan był już niemal zawodnikiem Śląska Wrocław. Pozostawało uzgodnić szczegóły kontraktu, ale wydawało się to formalnością, bo sam trener Orest Lenczyk miał zaufanie do menedżera zawodnika Roberta Kiłdanowicza i wierzył, że nie pojawią się nagle jakieś nieprzewidziane trudności.

Po raz kolejny okazało się jednak, że dopóki nie ma podpisów pod kontraktem, niczego nie można przesądzać. Warunki stawiane przez menedżera piłkarza były nie do zaakceptowania przez wrocławskich działaczy i ostatecznie Arzumanjan w Śląsku nie zagra.

Pierwsze tarcie między agentem Ormianina a włodarzami wrocławskiego klubu dotyczyło pobytu zawodnika na zgrupowaniu w Spale. Trenerzy i działacze Śląska przed zakontraktowaniem piłkarza chcieli jeszcze zobaczyć go w sparingu z Zagłębiem Sosnowiec. Menedżer twierdził natomiast, że wbrew jego poprzednim zapowiedziom zezwolenie na testy w Śląsku kończy się wcześniej i wrocławianie muszą się decydować, czy chcą Arzumanjana, czy nie, bo musi on wracać do Danii. Ostatecznie udało się przekonać agenta i reprezentant Armenii miał zagrać z Zagłębiem, ale kiedy włodarze Śląska dowiedzieli się, jakiej prowizji ostatecznie menedżer oczekuje za transfer, zrezygnowali z piłkarza jeszcze przed grą kontrolną.

Cała sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Według Kiłdanowicza piłkarza miał ze Śląskiem podpisać trzyipół letni kontrakt i w tym okresie zarobiłby około pół miliona euro. Agent oczekiwał 40 tys. euro płatnych w ratach. Włodarze wrocławskiego klubu przedstawiają zupełnie inne liczby. Ujawniają między innymi to, że początkowo menedżer oczekiwał 50 tys. euro oraz 15 procent prowizji dla siebie od kolejnego transferu i dopiero po negocjacjach udało się tę kwotę zmniejszyć. Ale to nie wszystkie rozbieżności.

- Z Arzumanjanem chcieliśmy podpisać kontrakt na dwa i pół roku, podczas których zarobiłby około 200-250 tys. euro - opowiada Michał Mazur, rzecznik Śląska. - Maksymalna prowizja dla menedżera to 10 procent łącznych zarobków zawodnika. Łatwo obliczyć, że nawet te 40 tysięcy, na których ostatecznie stanęło, znacznie przekraczało przyjęte standardy. Na to nie mogliśmy przystać. Jeśli teraz byśmy złamali nasze zasady, w przyszłości tego typu sytuacje zdarzałyby się znacznie częściej - dodaje.

Warto jeszcze wspomnieć, że w kontrakcie miał się pojawić zapis mówiący, że 20 procent z ewentualnego kolejnego transferu trafi do obecnego klubu zawodnika, czyli Randers FC. Łącznie z prowizją dla menedżera wychodzi na to, że Śląsk po sprzedaniu Arzumanjana straciłby 35 procent z otrzymanej kwoty.

Trudno dociec, kto mówi prawdę - czy menedżer, czy włodarze Śląska. Wiele jednak daje do myślenia fakt, że piłkarz po rozstaniu się z wrocławskim zespołem niemal natychmiast podpisał kontrakt z Jagiellonią Białystok. A może działania Kiłdanowicza miały zniechęcić Śląsk, bo obiecał on zawodnika Jagiellonii?

Nie jest tajemnicą, że często o tym, gdzie trafi dany zawodnik, nie decyduje sam zawodnik, ale jego agent, który ma w tym interes, aby piłkarza poszedł akurat do danego klubu. Decydują znajomości, układy i obietnice. Tak było na przykład z Januszem Gancarczykiem, który trafił do Polonii Warszawa przekonany, że w Śląsku już go nie chcą, bo tak mu mówił jego agent. I nie jest to odosobniony przypadek, że menedżer prowadzi rozmowy za plecami piłkarza i nie informuje go o aktualnym stanie negocjacji.

- Gdyby kibice dowiedzieli się jak to wygląda, byliby przerażeni - opowiada jeden z piłkarskich działaczy proszący o anonimowość. I nie jest odosobniony. Podobnie odpowiadają niemal wszyscy pytani i wszyscy równocześnie proszą o zachowanie anonimowości.
- Nikt o tym nie mówi głośno, bo nie chce narobić sobie problemów - dodają.

Podobnie argumentował jeden z zawodników, kiedy uzgodnił nowy kontrakt z klubem bez pośrednictwa swojego menedżera, a mimo wszystko zadeklarował przelanie na jego konto prowizji.
- Nie chcę mieć kłopotów - mówił zaskoczonym działaczom.

Było to dziwne, bowiem wcześniej menedżer piłkarza negocjował nową umowę i były to bardzo trudne rozmowy. Przez kilka miesięcy stały niemal w martwym punkcie. W końcu włodarze klubu postanowili zapytać samego zawodnika, w czym jest problem. Okazało się, że on o niczym nie wie, bo agent go nawet nie informował, że rozpoczęto negocjacje w sprawie przedłużenia kontraktu. Kiedy zawodnik dowiedział się, jakie mu klub proponuje warunki, w ciągu kilku dni podpisano nową umowę. A agent wziął prowizję.

Menedżerowie bardzo często swoje postępowanie tłumaczą dobrem piłkarzy. Mówią, że walczą o wyższe wynagrodzenia dla swoich graczy, bo oni na to zasługują. Nie wspominają jednak, że sami mają wtedy wyższą prowizję. Niektóre sytuacje są paradoksalne.

W tym okienku transferowym agent jednego z piłkarzy przy rozwiązaniu umowy z klubem swojego podopiecznego zażądał, aby klub wypłacił część pieniędzy, które zawodnik zarobił pozostając w danej drużynie. Warto wspomnieć, że piłkarz miał już zapewnione zatrudnienie w innym zespole. Wynika więc z tego, że dostawałby dwie wypłaty - z klubu, z którego odszedł, i z klubu, który aktualnie reprezentuje. Problem bowiem polegał na tym, że w pierwszym miał znacznie większe pieniądze i żal mu było je stracić. Oczywiście, agent też dostałby prowizję za wynegocjowanie części wypłat z pierwszego klubu. W zasadzie żądanie pieniędzy przez zawodników przy rozwiązaniu umowy nie jest niczym wyjątkowym. To niemal standard.

- Poinformowaliśmy zawodnika, że go nie widzimy w swoim zespole i chcielibyśmy rozwiązać kontrakt. Przystał na to chętnie, ale powiedział, że musimy mu zapłacić. I zapłaciliśmy - opowiada jeden z działaczy.

Standardem jest też przedstawianie swoich piłkarzy w jak najlepszym świetle. To można jeszcze zrozumieć, bo w końcu piłkarz jest towarem, który chce się sprzedać. Trudno jednak zrozumieć, kiedy w CV piłkarza pojawiają się informacje mijające się z prawdą.

Swego czasu w Zagłębiu Lubin był testowany napastnik z Gwinei, Sonny Doumbouya. Jego wcześniejsze dokonania budziły podziw. Z CV wynikało, że gdzie nie grał, strzelał dużo goli. Działacze Zagłębia mieli podstawy sądzić, że trafił im się wybitny snajper. Piłkarz pojechał na zgrupowanie Zagłębia do Niemiec i zagrał mecz sparingowy z rezerwami Borussii Dortmund. Właściwie trudno powiedzieć, że zagrał. Po pierwszej połowie został zdjęty z boiska i odesłany do domu.

Menedżerowie nagminnie też sami rozsiewają plotki transferowe. Najpierw dzwonią do klubu z pytaniem, czy byłby zainteresowany danym zawodnikiem, a później telefonują do znajomego dziennikarza, aby ten napisał, że dany klub interesuje się piłkarzem, chociaż wcale tak być nie musi. Chodzi o wzbudzenie zainteresowania lub wynegocjowanie lepszych warunków finansowych.
Działacze jeszcze innego klubu ucinają: - Teraz lepiej niektórych spraw nie ruszać. Trwa okienko transferowe i nie ma się co wychylać.

Ale są też menedżerowie, którzy potrafią zaskoczyć pozytywnie. Radosław Osuch swego czasu zrzekł się ze swojej prowizji na rzecz piłkarza.
- Powiedział, że jego piłkarz do tej pory tak mało zarabiał, że będzie to niejako rekompensatą dla niego. Byliśmy mile zaskoczeni. Takich menedżerów jest jednak niewielu. Większość myśli tylko o tym, aby jak najwięcej zgarnąć dla siebie - kończy jeden z piłkarskich działaczy.

Trener Orest Lenczyk komentując przed laty polską piłkę twierdził: - Jeśli piłkarz jest matołem, to potrzebuje menedżera, a jak jest inteligentny, to sobie sam poradzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24