Hitchcock by tego nie wymyślił?

Przemysław Franczak/Gazeta Krakowska
Tak świętowali piłkarze Cracovii
Tak świętowali piłkarze Cracovii Rysszard Kotowski (Ekstraklasa.net)
Tego, co stało się wczoraj na stadionie Hutnika nie wymyśliłby nie tylko on, ale i Spielberg, Lucas i Cameron razem wzięci. W 90 minucie derbów Wisła prowadziła 1:0 i myślała o zaplanowanej już w szczegółach mistrzowskiej fecie.

Tymczasem w ostatniej akcji spotkania… samobójczego gola strzelił głową Mariusz Jop. W ten sposób "Biała Gwiazda" straciła nie tylko zwycięstwo, ale prawdopodobnie również tytuł na rzecz Lecha Poznań. I równocześnie, jak na ironię, podarowała "Pasom" utrzymanie w ekstraklasie. Dla podopiecznych Oresta Lenczyka ten punkt był na wagę złota.
- Dzisiaj byłem pół-rzeźnikiem, pół-baranem - żartował potem trener Cracovii. - Kiedy było 0:1 rosły mi rogi, a potem… Sami państwo widzieliście. Gdybym miał problem z sercem, to padłbym dzisiaj tutaj martwy - uśmiechał się.

Obrazków, które oglądaliśmy tuż po bramce dla gospodarzy, przed meczem nie odmalowałby bodaj nikt. Załamani wiślacy leżeli na trawie, a zawodnicy "Pasów" z radości tańczyli wśród nich razem z kibicami. Akompaniowali im policjanci na broni gładkolufowej, próbujący okiełznać trzystu fanów Wisły, wyrywających krzesełka.

Henryk Kasperczak, szkoleniowiec Wisły, nie sprawiał wrażenia osoby, która chciałaby coś ze złości wyrwać, ale przyznał, że takich spotkań, takich upokorzeń nie przeżył w swoje karierze zbyt wiele.
- Jesteśmy załamani. Tę porażkę bardzo trudno przełknąć. Cracovia pokazała niewiele poza agresywną grą. Cóż, może nie wszystko jeszcze stracone - stwierdził, ale o optymizm przed ostatnią kolejką na Reymonta będzie ciężko.

Gdyby zabrakło wczoraj niezwykłej końcówki, derby można by opisać jednym zdaniem: dużo walki na boisku i chamstwa na trybunach, mało porywającego futbolu. Innymi słowy, było jak zawsze. Do czasu.

Dzień przed meczem uderzający był kontrast między zachowaniem trenerów obu drużyn. Zdenerwowany Lenczyk próbował rozstawiać dziennikarzy po kątach, czynił irracjonalne uwagi, jakby nie potrafił poradzić sobie presją. Za to Kasperczak prezentował spokój działkowca, który na głowie ma jedynie podlanie ogródka, a nie walkę o mistrzostwo Polski. Stany emocjonalne szkoleniowców nie znalazły jednak odzwierciedlenia w grze ich zespołów.

Co prawda na pierwszy rzut oka wydawało się, że Lenczyk tworząc wyjściowe ustawienie "Pasów" z trzema napastnikami zakręcił kołem fortuny, ale w tym szaleństwie była metoda. Tak poprzestawiał figury na szachownicy, że wiślakom dobrą chwilę zajęło rozgryzienie taktyki rywali. Szybko zdali sobie też sprawę, że tak łatwo jak w sobotę na stadionie Legii na pewno nie wygrają. Gospodarze rzucili na szalę chyba wszystko, co mieli. I choć nie jest to w tej chwili zespół, który stać na porywające występy, to jego piłkarze nie ustępują, chyba już nie mistrzom Polski, wielkością mięśni i wczoraj potrafili zrobić z nich użytek. Nikt się nie oszczędzał.

Poważne problemy sprawił im tak naprawdę jedynie Patryk Małecki, co rusz sunący jak pociąg lewą flanką. Z jego sprinterskich popisów pożytek był jednak niewielki, bo "Mały" był szybszy nie tylko od przeciwników, ale i kolegów z drużyny. W końcu się zmęczył i zgasł, ku rozczarowaniu publiczności zresztą, bo wcześniej im więcej biegał, tym głośniejsze i bardziej wulgarne wyzwiska leciały z trybun pod jego adresem. W pewnym momencie pomocnik reprezentacji Polski odwzajemnił niechęć. Stanął na środku boiska i zaczął drwiąco machać rękami, prosząc o więcej.

To była - o zgrozo - najciekawsza sytuacja pierwszych dwóch kwadransów. Tak, tak, derby nadal są ciekawszym zjawiskiem dla socjologów niż koneserów futbolu. Coś drgnęło tuż przed przerwą. W 39 min piłka wpadła do siatki po strzale Arkadiusza Głowackiego, ale gola nie było. Tak uznał sędzia, którzy dopatrzył się (gdzie - nie wiadomo) faulu na Łukaszu Merdzie.

Chwilę później bramkarz Cracovia chyba chciał zadośćuczynić konkurentom i tak wybijał futbolówkę, że trafił nią w plecy Wojciecha Łobodzińskiego. Niewiele brakowało, a padłby kuriozalny gol. Piłka przeleciała tuż nad poprzeczką.

Tak naprawdę jednak mecz na dobre zaczął się kwadrans przed… ostatnim gwizdkiem. Gdy w 78 min do siatki trafił Rafał Boguski, wydawało się, że Wisła już nie wypuści szansy z rąk. Ale życie pisze lepsze scenariusze od speców z Hollywood. Ostatnia akcja. Centra Aleksandru Suworowa, pechowa głowa Jopa i 1:1.

Coś niewiarygodnego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24