Koronawirus. Z Malediwów do Krakowa w 50 godzin. Taksówką, piechotą przez most. "Pan z Żabki dostarcza zakupy pod drzwi"

Tomasz Bochenek
Tomasz Bochenek
Tomasz Kawa na lotnisku w stolicy Malediwów - Male. W bluzie LKS Niedźwiedź
Tomasz Kawa na lotnisku w stolicy Malediwów - Male. W bluzie LKS Niedźwiedź Twitter/Tomasz Kawa
- Nie chcieliśmy ściągać kogoś z samochodem i potem razem z nim wracać do Krakowa, bo a nuż mamy już tego wirusa... Tym bardziej że trochę czasu spędziliśmy na lotniskach - jednym, drugim, trzecim. W Polsce uniknęliśmy jazdy komunikacją zbiorową. Ale nie mam wątpliwości, że takich przypadków jak nasz było niewiele - większość ludzi wracała i cały czas wraca do Polski transportem publicznym - mówi Tomasz Kawa, krakowianin podróżujący po świecie z żoną i córką. Podróży z Malediwów nigdy nie zapomną.

- Zróbmy tak: pana piłkarskie przeżycia z Malediwów zostawmy na dalszą część rozmowy. No bo wracając do Polski zaczął pan przecież żyć tym, czym żyje cały świat...

- Generalnie tak, chociaż wpływ koronawirusa na Malediwy zaczęliśmy odczuwać dopiero w piątek bądź w sobotę (13-14 marca - przyp.). Wcześniej było zupełnie spokojnie, życie toczyło się swoim torem. Pierwsze przypadki koronawirusa pojawiły się w ostatnim tygodniu naszego pobytu, i było to w resortach. A resorty turystyczne na Malediwach znajdują się na prywatnych wyspach, więc je najłatwiej odciąć. Wirusa przywlekli turyści z Włoch, od nich zaraziła się obsługa, najpierw w jednym resorcie, potem w drugim. W piątek lub sobotę, gdy zaczęły się jakieś lęki, było chyba 10 przypadków zachorowań, praktycznie wszystkie w resortach.

- Pan z żoną i córką na który dzień mieliście zaplanowany wylot do Polski?
- Na niedzielę, i wylecieliśmy planowo. Po dwutygodniowym pobycie, który spędziliśmy tak, jak chcieliśmy spędzić, na czterech wyspach. Do domu udaliśmy się naszym rejsowym samolotem, bilety mieliśmy kupione kilka tygodni wcześniej. Kluczem było to, żeby dostać się w niedzielę na lotnisko do Male, a mieliśmy do niego 100 kilometrów drogą morską - przy czym ruch pomiędzy wyspami miał być już w niedzielę zablokowany. Dlatego musieliśmy nieco wcześniej udać się łódką, najpierw jedną, potem drugą, do Male. Tak się stało, na lotnisku spędziliśmy dziewięć godzin, oczekując na swój rejsowy samolot. Lot z Male do Abu Dhabi odbył się bez żadnych opóźnień, następnie, też zgodnie z planem, przesiedliśmy się w Abu Dhabi na samolot do Amsterdamu, i ten lot też odbył się bez przeszkód. Schody zaczęły się w Amsterdamie. Samoloty rejsowe do Polski zostały odwołane.

- Koronawirus sparaliżował komunikację w Europie.
- Kiedy wylądowaliśmy w poniedziałek o siódmej rano w Amsterdamie, co ciekawe, nasz lot rejsowy do Krakowa pojawiał się na tablicy odlotów. Zaskoczeni, spytaliśmy obsługę linii KLM, czy to prawda, panie nam potwierdziły, że lot się odbędzie. Ucieszyliśmy się, że mamy farta. No, ale po 15 minutach lot zniknął z tablicy odlotów.

- I co wtedy?
- Zaczęliśmy szukać opcji powrotu do Krakowa. Akcja "Lot do domu" wtedy jeszcze raczkowała, pierwsze samoloty zostały wypuszczane z Londynu, ze Stanów Zjednoczonych, o Amsterdamie nie było jeszcze mowy. Wróciliśmy do biura KLM, zaproponowano nam lot do Berlina, który miał się odbyć za cztery godziny, o godz. 12.30. KLM pokrył koszty biletów, polecieliśmy do Berlina. Tam szukaliśmy kolejnych opcji, żeby zostać się do Polski. Rozważaliśmy pociąg z Berlina do Frankfurtu nad Odrą, wypożyczenie samochodu. Ale ponieważ w samolocie z Amsterdamu było sporo Polaków mających podobną sytuację jak my, wpadliśmy na pomysł, by z lotniska w Berlinie wziąć dużą taksówkę i udać się nią na granicę. Oprócz naszej trójki - czyli mojej żony i niespełna dwuletniej córki - zabraliśmy do tej taksówki pana z Wrocławia, który wracał z Algieru, oraz dwie osoby z Krakowa, które podróżowały z RPA. Im, podobnie jak nam, schody zaczęły się dopiero w Amsterdamie.

- Dokąd dojechaliście taksówką?
- Patrząc na mapę Google już wiedzieliśmy, co się dzieje - na przejściach zaczynał się „sajgon”, wtedy było sześć godzin stania. Ciężarówki drogę blokowały już dużo, dużo wcześniej, my spędziliśmy w korku 40 minut i udało nam się zjechać w kierunku centrum Frankfurtu nad Odrą. Pan taksówkarz wysadził nas przed mostem granicznym Frankfurt - Słubice. Tam już była dość duża kolejka osób, które pieszo chciały przekroczyć granicę. Ludzie mieszkający w Słubicach, a pracujący we Frankfurcie, właśnie kończyli pracę. Wszyscy, zgodnie z nowymi procedurami, musieli zarejestrować się na listach, mierzono im temperaturę. Po niespełna godzinie czekania udało nam się przejść na polską stronę.

- O której godzinie?
- Około 16-16.30. Zmierzono nam temperaturę, dano ulotkę z instrukcjami, jak mamy się zachowywać, pouczono, że obowiązuje nas kwarantanna. Zebrano od nas podstawowe dane osobowe. No i tyle. Goodbye. Radźcie sobie, jedźcie dalej i zarażajcie po drodze innych Polaków, jeśli złapaliście koronawirusa... Oczywiście żartuję, ale tak tę sytuację można było odebrać.

- W jaki sposób dotarliście do Krakowa?
- Już w Amsterdamie i Berlinie zastanawialiśmy się, jaka opcja będzie najlepsza, zresztą sporo osób do nas pisało, oferowało pomoc. Ale nie chcieliśmy ściągać kogoś z samochodem i potem razem z nim wracać do Krakowa, bo a nuż mamy już tego wirusa... Tym bardziej że trochę czasu spędziliśmy na lotniskach - jednym, drugim, trzecim. Wpadł nam jednak do głowy pomysł, a znajomi z Krakowa się zaoferowali, że pomogą go zrealizować - przyjadą po nas dwoma samochodami, w tym naszym. Lecąc na wakacje zostawiłem auto u znajomego pod Balicami, miał kluczyki. Do Słubic przyjechali około 21. Ja wsiadłem za kierownicę i pojechaliśmy do Krakowa razem z tą dwójką osób, która wracała do Krakowa z RPA, zaproponowaliśmy im przejazd. Uniknęliśmy tym samym jazdy komunikacją zbiorową. Ale nie mam wątpliwości, że takich przypadków jak nasz było niewiele - większość ludzi wracała i cały czas wraca do Polski transportem publicznym.

- Ile potrwała cała podróż? Od opuszczenia łódką pierwszej wyspy do otwarcia drzwi w mieszkaniu?
- Mniej więcej 50 godzin.

- Z jakimi bagażami?
- Mieliśmy jedną bardzo dużą walizkę, około 25 kilo, trzy torby sportowe i torbę dziecięcą, też dość sporą, z rzeczami córki.

- Jak te 50 godzin w podróży, nazwijmy to - dynamicznej, zniosła Hania? Utrzymanie względnego komfortu dziecka w tej sytuacji to też wyzwanie.
- O dziwo, zniosła to lepiej niż mogłoby się wydawać. Jest już doświadczona w podróżach, więc nie było problemu. Raczej nie marudziła. Kiedy chciało jej się spać, to zasypiała - czy to na lotnisku, czy w samolocie. Przeżyła tę podróż bardzo dobrze. Cały czas coś się działo - jedni ludzie, inni ludzie, w samolocie wszystkich zaczepiała.

- A żona albo pan mieliście w pewnym momencie dość?
- Co dziwne - nie. Nie było momentu kryzysu. Dopiero w Katowicach poczułem, że powieki mi opadają. Zrobiliśmy szybką przesiadkę i żona prowadziła samochód przez tę ostatnią, niecałą godzinę... A tak generalnie, to każdą decyzję podejmowaliśmy po głębokiej analizie, rozpatrzeniu za i przeciw, racjonalnie. Największym stresem była podróż łódką na początku.

- Bo nie zdążycie na samolot do Abu Dhabi i wszystko się posypie?
- Nie, obawialiśmy się, że nie dostaniemy się na wyspę Male, z której mieliśmy wylot. A zakaz przemieszczania się między wyspami już teoretycznie miał obowiązywać. Z wyspy Fulhadhoo, na której byliśmy, ostatnia łódka odpływała w niedzielę o 5.30. Nie byliśmy pewni, czy znajdziemy się na liście osób, który odpłyną. W nocy z soboty na niedzielę ustalaliśmy, czy na pewno na niej będziemy. Udało się, osób płynących było sześć. Taką małą, starą łódką, w zasadzie motorówką, popłynęliśmy na kolejną wyspę - Goidhoo, oddaloną o jakieś 10 kilometrów. Jeszcze było ciemno, dopiero przejaśniało się. Po przesiadce do drugiej łódki - która płynęła na Male, stwierdziliśmy, że już powinno być dobrze. I, tak jak mówię, nasze dwa pierwsze loty poszły zgodnie z planem.

- Jak teraz, już na chłodno, podsumuje pan dalszą część podróży?
- Moim zdaniem, nasz rząd pochopnie podjął decyzję o odwoływaniu wszystkich rejsowych samolotów. Bo ci ludzie i tak jakoś do Polski wracają. Może dałoby się tak zrobić, żeby różne linie lotnicze się dogadywały i zamiast trzech samolotów dziennie do Krakowa wysyłały tylko jeden z samymi Polakami? Tymczasem ludzie zostali odcięci od możliwości powrotu do kraju. Ja przechodząc pieszo przez granicę z tymi wszystkimi bagażami miałem skojarzenia z ludźmi prowadzącymi koczowniczy tryb życia albo uciekającymi przed wojną. Co ciekawe, my w środę otrzymaliśmy maila z programu "Lot do domu", że możemy sobie kupić bilety na pierwszy lot z Amsterdamu, na czwartek. Wylądowaliśmy tam w poniedziałek o siódmej rano, więc gdybyśmy zostali w Amsterdamie - na lot musielibyśmy czekać ponad trzy doby. A już wtedy na lotnisku były zamknięte wszystkie restauracje, kawiarnie. Otwarte jedynie pojedyncze sklepy.

- Czyli pakowane produkty można było kupić.
- Tak. Ale pozostając na lotnisku moglibyśmy zostać do czwartku bez jakiegoś ciepłego posiłku.

- To Amsterdam był tym miejscem, w którym odczuliście panikę?
- Nie, nie. Może lekki niepokój. Sporo czasu zajęło nam analizowanie dalszej podróży, rozmowy ze znajomymi. Brałem pod uwagę wynajęcie samochodu już z Amsterdamu, lecz koszty były kolosalne - trzy-cztery tysiące złotych plus paliwo. Jednak gdyby KLM nie zafundował nam biletów do Berlina, to sami byśmy je kupili. Wcześniej sprawdziliśmy, gdzie najbliżej Polski możemy dolecieć. Paniki nie było. Wspieraliśmy się, uspokajaliśmy się, podejmowaliśmy jak najbardziej racjonalne decyzje. No i udało się wrócić.

- Tak szczerze - czy dwa tygodnie wcześniej, gdy wylatywaliście z Polski, nie mieliście obaw w związku z koronawirusem? Przecież we Włoszech już wtedy było źle, fala rozlewała się na Europę.
- Tak, było wiadomo, co się dzieje we Włoszech. W Polsce przypadków koronawirusa wtedy jeszcze nie było, ale nie miałem wątpliwości, że też nas to czeka. Nawet będąc ostatniego dnia w pracy przed urlopem mówiłem do znajomych, że kiedy wrócę, to w Polsce będzie już praca zdalna. Nie podejrzewałem jedynie, że wirus tak szybko się rozprzestrzeni i tak szybko polski rząd wprowadzi tego typu restrykcje. My stwierdziliśmy przed wyjazdem, że w tym momencie nie jest to dla nas zagrożenie, tym bardziej ze względu ma położenie Malediwów. Stamtąd wszędzie jest daleko, najbliżej na Sri Lankę, tam też nie było wtedy żadnego przypadku. A to są wyspy, łatwo je odciąć, pomiędzy wyspami wirus trudniej się przenosi. Zastanawialiśmy się trochę nad tym lotem, ale nasza decyzja była przemyślana. Zabrakło nam tak naprawdę półtora dnia do spokojnego powrotu. Koleżanka wracała dzień wcześniej z Tajlandii i jej się jeszcze udało.

- OK, to zróbmy przerwę w temacie, który nas zatrważa i pogadajmy o czymś przyjemniejszym. No bo w mediach społecznościowych będąc na Malediwach błysnął pan z innego powodu - obecności na meczu tamtejszej, totalnie egzotycznej ekstraklasy piłkarskiej i ceremonii dekoracji najlepszej drużyny. Tak planowaliście ten wyjazd, żeby się załapać na to wydarzenie?
- Nie. To był megafart. Żona od dłuższego czasu szukała biletów w atrakcyjnej cenie. I kiedy znalazła, od razu sprawdziłem w internecie ligę Malediwów. Wyglądało na to, że zakończyła rozgrywki... Ale nie, jeszcze jeden mecz pozostał. Sprawdziłem termin naszego przylotu do Male - godzina 14 tamtejszego czasu. Mecz o dwudziestej. Mieliśmy w Male spędzić tylko jedną noc, więc idealnie się to ułożyło.

- No i?
- Od razu napisałem do klubu Maziya FC, czy na pewno mecz się odbędzie. I czy mogę liczyć na akredytację, żeby zrobić zdjęcia, nagrać jakieś wideo. Podano mi numer telefonu do osoby od marketingu i polecono, aby się z nią skontaktować, jak już będziemy w Male. Tak zrobiłem. Poinformowano nas, żeby przyjść pół godziny przed meczem, żona z córką obejrzały go z trybun, ja dostałem kamizelkę fotoreportera. Po meczu został wręczony puchar za mistrzostwo Malediwów, człowiek od marketingu zapytał mnie, czy też chcę go potrzymać. Śmieję się teraz, że chyba jestem jedynym Polakiem w historii, który wzniósł puchar za mistrzostwo Malediwów.

Tomasz Kawa z paterą za mistrzostwo Malediwów. Zdobywcy - obok niego
Tomasz Kawa z paterą za mistrzostwo Malediwów. Zdobywcy - obok niego Facebook/Zaraz Wracamy

- Pan generalnie tak dobiera podróże, żeby mieć możliwość wpadania na stadiony? Pewnie te mniejsze niż większe...
- Powiem tak: nie jestem typowym groundhopperem. Z racji tego, że sam jeszcze gram w piłkę, w piątej lidze, w LKS Niedźwiedź. Tak więc w weekendy przeważnie mam własne mecze. Ale w zeszłym roku zaliczyłem około 50 meczów na żywo, w większości oczywiście w Krakowie lub okolicach. Jeśli chodzi o podróżowanie związane z oglądaniem meczów, to też mi się zdarzało - czy to w Londynie, czy na Filipinach, kiedy w 2016 roku przez pół roku mieszkaliśmy tam z żoną.

- Co was tam rzuciło?
- Żona pracowała tam dla pewnej korporacji, ja natomiast zdalnie dla firmy w Polsce. Przy okazji pobytu staraliśmy się jak najwięcej zobaczyć. Stąd m.in. pomysł obejrzenia reprezentacji Filipin, byliśmy na jej meczu z Koreą Północną... Więc tak: jeśli gdzieś podróżujemy, to zawsze sprawdzam, czy jest okazja do obejrzenia jakiegoś meczu. Ale jeśli są podróże rodzinne, to mecz nie jest numerem 1.

- W Malediwach widział Pan jakieś podobieństwa z meczami, w których sam pan uczestniczy? Pomimo że to ekstraklasa, to pewnie nie był to jakiś gigantyczny poziom...
- Tak, ten poziom porównałbym do czwartej-piątej ligi polskiej. Powiem tak: Jeśli ktoś chciałby zrobić karierę za granicą, myślę, że Malediwy mogłyby być dobrym kierunkiem.

- Te rajskie wyspy obfotografował pan pod kątem boisk piłkarskich. Rozumiem, że jest pan wyczulony na występowanie takiej infrastruktury.

- Dokładnie tak. I byłem mocno zaskoczony, jak infrastruktura piłkarska, czy ogólnie sportowa, wygląda na Malediwach. Bo te wysepki mają po stu, dwustu, trzystu mieszkańców, i są tam boiska - oczywiście nie pełnowymiarowe - ze sztuczną trawą. Z lepszą, delikatniejszą nawierzchnią niż u nas. Tam często dzieciaki grają na bosaka. A zdjęcia? Przed wylotem kupiłem drona i na każdej wyspie, na której byliśmy, udało mi się zrobić fajne fotki.

- No dobra, wróćmy do rzeczywistości. Praca zdalna czy kwarantanna?

- Kwarantanna, jestem nią objęty ustawowo. Żona też przechodzi kwarantannę, ale pracując zdalnie. Żłobek zamknięty, więc opiekuję się córką. Na szczęście mamy mały ogródek i można do niego wyjść, trudno mi nawet wyobrazić sobie siedzenie przez 14 dni w pomieszczeniu z dwuletnim dzieckiem. Policja nas już sprawdzała, czy jesteśmy w domu...

- System działa.
- Tak. Najpierw policjant skontaktował się z nami telefonicznie. Potem chodził dookoła naszego bloku i pytał: "Z której strony mogę pana zobaczyć?". Wychylał głowę zza ogrodzenia, ja wyszedłem na taras.

- Więc kontrola jest wykonalna bez kontaktu bezpośredniego.

- Życie podczas kwarantanny też jakoś sobie układamy. Sąsiedzi upiekli nam bułki i zostawili pod drzwiami, to miłe. Ja dogadałem się z panem z "Żabki", że też będzie podrzucał mi podstawowe zakupy pod drzwi, płacił będę mu przelewem. Więc może jakoś wytrzymamy te 14 dni.

- Kwarantanny, bo życie w kraju przecież nie ruszy tak szybko.

- Ja po 14 dniach mam zamiar rozprostować kości, nawet gdyby miało to być pięć minut w parku. Od dziecka uprawiam sport i siedzenie w domu, bez aktywności, jest dla mnie trudne do zniesienia. Sezon piłkarski został zawieszony, nie wiadomo, czy zostanie dokończony, czy wiosną zagramy. No i co, trzeba jakoś sobie radzić.



- Planujecie z żoną kolejną podróż?

- Powiedzmy sobie szczerze: nic już nie będzie takie, jak było. Zwłaszcza jeśli chodzi o podróże. Wprawdzie nas biura podróży, brzydko mówiąc, nie interesują, ponieważ sami sobie organizujemy wycieczki, kupujemy tylko bilety na samolot. Ale za dwa miesiące prawdopodobnie upadnie większość linii lotniczych, a ceny biletów u tych, które się utrzymają, dramatycznie wzrosną. Więc nie ma co planować. My planowaliśmy mniej więcej na czerwiec wyprawę, tym razem w bliższe rejony, bo je też staramy się poznać. Od lat jeździmy daleko - Filipiny, Kuba, Gwadelupa, Japonia, Singapur - a w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że Polski porządnie nie zobaczyłem. I dwa lata temu zrobiliśmy dosyć spory trip, zwiedziliśmy w ciągu dwóch tygodni pół Polski, z trzyipółmiesięczną Hanią. Wtedy jeszcze nie za bardzo jeszcze chcieliśmy z nią latać, ale jak miała 7 miesięcy to polecieliśmy już z nią do Buenos Aires...

- No, wiele to nie minęło.
- W zeszłym roku byliśmy na Wyspach Zielonego Przylądka, natomiast po powrocie znów jeździliśmy po Polsce, przez tydzień. Myślałem, żeby w tym roku samochodem na koniec czerwca przejechać przez Białoruś, Litwę, Estonię, może Łotwę. No, ale teraz to można sobie planować...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Koronawirus. Z Malediwów do Krakowa w 50 godzin. Taksówką, piechotą przez most. "Pan z Żabki dostarcza zakupy pod drzwi" - Gazeta Krakowska

Wróć na gol24.pl Gol 24