Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

No i nie zadzwoniłam do Pawła [WSPOMNIENIE O PAWLE ZARZECZNYM]

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
Paweł Zarzeczny
Paweł Zarzeczny
W sobotę rano obejrzałam 500. odcinek One man show. Ale nie cały, bo był długi. "Czekają Powązki albo Bródno" - mówił. A że Paweł Zarzeczny powtarzał takie zdania od zawsze, od lat, nawet się uśmiechnęłam. A potem wróciłam do domu, zajrzałam na Twittera i myślałam, że Paweł zrobił sobie idiotyczny żart. Taki beznadziejny event, typu: "jestem jak Mark Twain". Uwierzyłam w informację o jego śmierci dopiero wtedy, gdy napisał o niej Janusz Basałaj. I nie było mi łatwo napisać to, co teraz czytacie.

Dokładnie tydzień temu wieczorem już sięgałam po telefon, żeby zadzwonić do Pawła. Oglądałam te jego jutiubowe One man show regularnie. Jak prawdziwa masochistka, bo przecież mnie nudził, denerwował, męczył. Strasznie mnie wkurzał, gdy wygłaszał szowinistyczne teksty o kobietach. A przecież taki nie był, nie spotkało mnie z jego strony nic, co uznałabym za chamskie czy męczące.

Doprowadzał mnie do szału, gdy jechał po kolarzach. Wiedział, że mnie to wnerwia. No i zaczął w swoim stylu: kolarz Kwiatkowski wygrał…, a potem, jeszcze bardziej w swoim stylu, nie dokończył, zmienił temat, poszedł w kolejną dygresję.

Bo nie lubiłam do niego dzwonić. I nie lubiłam, gdy on dzwonił. To oznaczało zawsze godzinę w plecy. „I tego” - mówił. I po raz kolejny zmieniał temat. Kiedyś zadzwonił w Wielką Sobotę z życzeniami, mama czekała, żebym jej pomogła, a on wciąż gadał, gadał, gadał.
Najgorzej było wtedy, gdy zamykałam kolejny numer „Polski”, a Paweł oczekiwał, że skomentuję jego felieton, który napisał do Magazynu. Strasznie go to kręciło, od początku. To, że pisze felietony nie na strony sportowe, ale właśnie do Magazynu. To, że dzieli tę kolumnę z Clarksonem. Tak, tym z „The Times” i programów BBC.

Wtedy tak naprawdę go poznałam.

Wcześniej był dla mnie redaktorem działu Sport w naszej gazecie. Już wtedy był legendą, ale tak naprawdę pokazywał to - bardzo rzadko - na porannych kolegiach, gdy robił przegląd prasy. To był obowiązek każdego działu, takie zwykłe omówienie konkurencji i naszego numeru, rozpisane według grafiku. To zależało od wielu zmiennych - Paweł musiał prowadzić w tym dniu Sport, a omawianie gazet musiało wypaść akurat na ten dział. No ale wypadało. I to był show. One man show. Mocno zestresowani ludzie, czekający na swoją kolejkę, by przedstawić swoje - zazwyczaj podważane przez szefów redakcji - tematy zaśmiewali się do łez słuchając, co Paweł wyczytał w gazetach. Pamiętam, że wytykał też nasze błędy, ale tak, że nie sposób było wskazać, kto akurat zawinił. Nie robił innym krzywdy. I sam był na kolegiach nietykalny, zgłaszane przez niego tematy były od razu przyjmowane do realizacji.

Może to była ta jego słynna bezczelność? A może urok osobisty, który miał w nadmiarze?

Ale - jak mówię - tak naprawdę poznałam go dopiero wtedy, gdy zaczął pisać felietony do Magazynu, który redagowałam razem z Michałem Karnowskim. Paweł mnie upatrzył sobie na ofiarę. To był ten jego dobry czas. Dzwonił już w poniedziałek, opowiadał, o czym chce napisać. Dzwonił we wtorek, mówił, że zmienił zdanie. Dzwonił w środę i zapewniał, że będę zaskoczona. Dzwonił w czwartek rano, pytał, ile ma miejsca na felieton i czy Clarkson czasem nie zapił, bo on w sumie mógłby napisać więcej. I zawsze przysyłał tekst na czas i w określonej ilości znaków.

To nie było łatwe. Dla mnie. I chyba dla niego. Jak wtedy, gdy w felietonie o Romanie Polańskim napisał, że jako dziecko widział, jak własny ojciec zabija matkę, a potem się wiesza. Nie wiem, czy wtedy powiedział o tym po raz pierwszy publicznie, ale ci z redakcji, którzy go znali znacznie dłużej niż ja, byli tak samo zszokowani. Dzwonił wtedy do mnie chyba kilkanaście razy, coraz bardziej niedysponowany. Nawet się temu nie dziwiłam.

I nie wierzyliśmy w to, co napisał. Bo lubił koloryzować. Podkręcać. Nic nie znaczące anegdoty zamieniał w legendy.

Ale były momenty cudowne. Jak wtedy, gdy wysyłał felieton o magnoliach, które zaczynają kwitnąć w jego ogrodzie. Gdy w niedzielę, już po jego śmierci, zastanawiałam się, który jego felieton przypomnieć w gazecie, ten był pierwszy, który przyszedł mi do głowy. A gdy dziś sięgnęłam po zbiór jego felietonów „Zawsze byłem najlepszy”, zobaczyłam, że on też o nim właśnie napisał we wstępie. Był z niego dumny.

Czasem było śmiesznie, jak wtedy, gdy napisał felieton w formie rozmowy ze swoim psem Uzim (taki wielki, kudłaty owczarek).

A czasem było poważnie. Wtedy to ja zadzwoniłam: Wiesz, Paweł, gazeta ukazuje się w Wielki Piątek, może coś poważniej byś napisał? No i dostałam felieton, w którym bohaterem był sekretarz Jezusa.

Innym razem musiałam podziwiać dokonania jego dzieci. Z syna i córki był cholernie dumny, a Paulę nawet wysłał na staż do redakcji „by poznała, jak wygląda prawdziwa praca”.

I był cholernym erudytą, zawsze próbowałam przyłapać go na jakimś błędzie, ale nigdy mi się nie udało.

I miałam łzy w oczach, gdy napisał felieton o wujku z Anglii, który jemu - sierocie w bidulu - przysyłał paczki. Książki o piłce. I wtedy, gdy czytałam o ciotce, która nie pozwoliła, by mówił do niej „mamo”. Ale za to wysłała go na mecz reprezentacji na Stadion X-lecia zaopatrzonego w blachę ciasta ze śliwkami.

Może to była tylko kreacja. To bez znaczenia. Nie wiem, ile prawdy o sobie zawarł w tamtych felietonach, pisanych osiem-siedem lat temu. Bo potem już nie było tak pięknie.

Felietony przychodziły regularnie i chyba na czas, ale nie były już tak dobre, tak przemyślane.

Jeszcze później pisał je już tylko na strony sportowe. Nawet mnie w nich zaczepiał. Strasznie go śmieszyło, że ja - dziennikarka polityczna - zaczęłam pisać o swojej sportowej pasji, o kolarstwie. Dokuczał mi, pisząc, że to beznadziejny sport. W niektórych felietonach wprost, zwracając się do mnie po imieniu.

Nie zadzwoniłam w ubiegły poniedziałek. No i nie wiem, czy to pierwsze, historyczne zwycięstwo Michała Kwiatkowskiego w monumencie Mediolan-San Remo było dla niego ważne.

Czy skrytykowałby je tylko dlatego - jak zawsze - "żeby nie było nudno".

Pogrzeb Pawła Zarzecznego odbędzie się w piątek o 12:00 na Cmentarzu Bródnowskim w kościele Św. Wincentego a Paulo. Jak informuje Krzysztof Stanowski rodzina prosi, by podczas uroczystości wszyscy obecni zaśpiewali m.in. "Sen o Warszawie". Bo Legię i piłkę nożną naprawdę kochał. Trochę bardziej niż Marka Hłaskę, znacznie mniej niż swoje dzieci.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: No i nie zadzwoniłam do Pawła [WSPOMNIENIE O PAWLE ZARZECZNYM] - Portal i.pl

Wróć na gol24.pl Gol 24