Powrót króla Kenny'ego

Kacper Gawłowski
Zastanawialiście się kiedyś, co byście zrobili, gdyby do waszych drzwi zapukał asystent legendarnego trenera (Jocka Steina) i zaproponował angaż w Celticu Glasgow? Główny bohater tego tekstu w takiej sytuacji pobiegł do swojego pokoju pozrywać plakaty Rangersów. Mowa oczywiście o Kennym Dalglishu, obecnym trenerze Liverpoolu.

Kiedy w rozmowie z fanem ekipy z miasta Beatlesów poruszy się temat tego człowieka ciężko jest się przebić przez gromko wykrzykiwane wyrażenie "King Kenny!". Czym sobie na to zasłużył? Być może gradem bramek uzyskanym dla Cumbernauld United, choć szósty zmysł podpowiada mi, iż bardziej może chodzić o fakt 118-krotnego pokonania bramkarzy rywali w przeciągu 355 meczów w barwach "The Reds". Nie chciałbym się jednak wgłębiać w sukcesy zawodnicze Dalglisha, bo przytoczone liczby znakomicie obrazują jak dobry gracz zakończył karierę w 1990 roku (gdyby ktoś był nie przekonany to polecam obejrzeć jego popisy choćby na youtubie ). Wolałbym się skupić na karierze trenerskiej. W końcu to właśnie umiejętności szkoleniowe przydadzą mu się obecnie bardziej (choć, jak myślicie, od N'Goga chyba gorszy by nie był?).

Tragedia czy nieszczęśliwy fart?

Pierwszy okres pracy Kenny'ego jako szkoleniowca upłynął pod znakiem tragedii na Heysel. Może brzmi to strasznie, ale to właśnie zawaleniu się trybuny zawdzięczał nową posadę (niedługo po meczu do dymisji podał się Joe Fagan). Dla samego klubu była to znakomita decyzja, jako grający trener Szkot poprowadził swoich kolegów do pierwszego w historii ekipy dubletu. Pomimo tego, iż kolejny sezon był co najwyżej średni (brak żadnego trofeum), to już w trzecim roku swojej pracy Dalglish doprowadził Liverpool do zawrotnej serii 37 spotkań bez porażki, co oczywiście zaowocowało ligowym tryumfem. Dwanaście miesięcy później "The Reds" mogli mówić o gigantycznym pechu, gdyż stracili mistrzostwo na kilka minut przed końcem spotkania z Arsenalem (notabene bramkę zdobył ich przyszły zawodnik). Jeszcze przed opuszczeniem Liverpoolu doświadczył dwóch ważnych wydarzeń - dzięki niemu ekipa doznała po raz ostatni uczucia przewodzenia tabeli po ostatnim meczu, jak i przeżył kolejną tragedię, tym razem dramat na Hillsborough. (Szkot pojawił się na pogrzebie kibiców, którzy przypłacili chęć obejrzenia piłkarskiego święta życiem).

Nowy cel

Kenny postanowił wypocząć, jednak chyba wiecie jakie to jest uczucie, gdy odpoczywa się od czegoś do czego tęskni dusza. Możemy tupać, wiercić się, wmawiać sobie, że tak powinno być, że coś przeminęło, lecz jakiś duszek na skraju umysłu zmusi nas do powrotu. Nie inaczej było z Dalglishem. Już po kilku miesiącach wrócił do trenerki, postawił sobie jednak wyzwanie - objął Blackburn Rovers wegetujące na drugim poziomie rozgrywkowym. Już po roku pracy wprowadził ich do Premiership. Nikt jednak nie stawiał beniaminka wśród faworytów do walki o czołowe lokaty. Ówcześni eksperci zapomnieli jednak kto stał za sterami tego zespołu, najwyraźniej nie doceniali też tego, co Kenny potrafił znakomicie - genialnie dobierał sobie piłkarzy. Kwota jaką zdecydował się wyłożyć na Alana Shearera w obecnym czasie - 3,3 mln funtów - może robić wrażenie głównie na drużynach pokroju Wisły Kraków, lecz na tamte czasy była niebotycznym wydatkiem. Alan jednak spłacił się błyskawicznie, a Blackburn sięgnęło ku niebiosom zajmując czwarte miejsce. Sezon później było już wice-mistrzostwo, by po rewelacyjnym transferze Chrisa Suttona dumnie wejść na piedestał po zaciętej rywalizacji z Manchesterem United. Po tym błyskotliwym zwycięstwie znów zrobił sobie przerwę, ale duszek znowu się odezwał - wrócił czternastego stycznia 1997 roku, obierając za cel budowanie potęgi Newcastle.

Rozczarowanie

Tam rozpędzony pociąg z napisem "kariera Kenny Dalglisha" został brutalnie zatrzymany. Słabe, trzynaste (ktoś tu jeszcze nie jest przesądny?) miejsce i wilczy bilet, raczej nie tego oczekiwał "King Kenny".

Powrót

Tym razem przerwa była trochę dłuższa, bo aż dwuletnia (może tym razem Dalglish miał wygodniejszą kanapę i więcej kanałów w telewizji?). Jako miejsce powrotu wybrał Glasgow i rolę dyrektora sportowego w Celticu. Niedługo potem stał się już trenerem zastępując swojego podopiecznego z Liverpoolu - Johna Barnesa, niestety dla piłkarskiej gawiedzi jedynie tymczasowo. Zdążył ugrać puchar ligi, lecz po tym usunął się w cień. Od tej pory pełnił niejako funkcję szarej eminencji klubu z Anfield Road. W obecnym sezonie widząc nieudolność Roya Hodgsona i jego podopiecznych przyłączył się do chóralnych nawoływań kibiców dążących do zwolnienia Anglika. Notoryczne przypominanie "jestem gotowy do powrotu", "uważam, że mógłbym się przydać zespołowi" brzmiały dość jednoznacznie (brzmiało to jak zgrabne eufemizmy od "zejdź ze sceny cieniasie, przyszedł czas na prawdziwego trenera!"). W końcu zarząd uległ, Hodgson mógł pakować walizki, a Dalglish zacząć wdrażanie planu naprawczego.

Odbudowa

By dobrze zrozumieć w jakiej sytuacji Liverpool opuszczał Roy (choć może lepiej by użyć wyrażenia - był wywożony na taczkach? No, może trochę minąłbym się z prawdą, ale dobrze bym oddał nastroje kibiców) przytoczę zawrotne rezultaty jakie osiągnęli "The Reds" - siedem zwycięstw, cztery remisy, dziewięć porażek (w tym te haniebne z Wolves i Blackpool na Anfield). Kulało wszystko, taktyka, skład, atmosfera w ekipie, lecz wkroczył odwieczny zwycięzca.

Pierwsze zmiany były dla wszystkich oczywiste, Kenny poszedł właściwym tropem odsuwając od pierwszego składu Davida N'Goga, Paula Konchesky'ego czy Sotirosa Kyriakosa (tymi graczami powinien raczej zaopiekować się stolarz, a z tego co wiem Szkot nie ma na drugie imię Gepetto). To było solidnym początkiem. Od razu fani dostrzegli korzystną różnicę w grze Liverpoolu - odzwierciedliła ten fakt tabela, w której "The Reds" błyskawicznie wspięli się schodek po schodku. Znakomitymi posunięciami okazało się "podwieszenie" Meirelesa (Portugalczyk staje się powoli gwiazdą klubu) pod napastnika czy wstawienie Kelly'ego do składu.

LFC znów dominował nad rywalami. Bezsprzecznie i upokarzająco pokonał choćby Wolves. Do miasta słynącego również z kieszonkowców powrócił piękny futbol, a kibice ostrzyli sobie zęby na zimowe okno transferowe. Dalglish przyszedł do siedziby zarządu z konkretną listą celów na ten okres, tym głównym miał być rewelacyjny Luis Suarez. Jako, że (jak już wspomniałem wcześniej) Kenny ma nosa do zawodników, stało się jasnym, iż władze "The Reds" zrobią wszystko by ten transfer stał się faktem.

Negocjacje śmiało mogły stanąć w szranki z łzawymi telenowelami, tyleż zwrotów akcji, tyleż zawahań, uniesień, cud, miód i orzechy, aż w końcu kibice dotrwali do happy endu. Urugwajczyk szybko się odwdzięczył - debiut i bramka, każdy by tak chciał, lecz Luis tego dokonał. Niestety niedługo później odnalazł się liverpoolski Brutus. I te Torres contra me? Być może tak brzmiało pożegnanie Hiszpana z ekipą grającą na Anfield. Jak widać bardzo łatwo jest wykroić ze swego serca tę część, która podobno jeszcze tydzień wcześniej kochała ponad życie.

Odejście Fernando wymogło na Dalglishu i zarządzie konieczność szybkiego transferu. Ze wszystkich stron piętrzyły się trudności, gdyż musiał to być napastnik gwarantujący gole, mogący grać "na szpicy", mający możliwość gry w Lidze Europejskiej, dający sporą szansę szybkiej asymilacji - padło na Andy Carolla. Cena kosmiczna i wydaje się mocno przesadzona, lecz przyjrzyjmy się temu bliżej. Jakiż inny napastnik spełniałby wszystkie wymagania Liverpoolu, a do tego był tańszy w ostatnim dniu okienka transferowego, gdy wszystkie kluby słysząc nazwę kontrahenta niebagatelnie windowały ceny? Mi na myśl przychodzi nazwisko Barrios, lecz czy Paragwajczyk byłby tańszy - wątpię, lepszy - może, szybciej by się dostosował - na pewno nie, a "The Reds" potrzebują kogoś na już. Dlatego gromy sypiące się na działaczy uznaje za naiwność owych "ekspertów", którzy może nie liczą się z zasadami rynku.

Za co jeszcze można pochwalić Kenny'ego? Ewidentnie za upokorzenie (parafrazując Samuela Eto'o) "londyńskiego byczka" i to jeszcze w ramach debiutu Torresa w nowych barwach. Świetnie ułożona taktyka była clue tego tryumfu. Wszyscy kibice spodziewali się zobaczyć Suareza od pierwszych minut, lecz Dalglish był sprytniejszy. Przecież zbyt odważna gra mogła się skończyć upokorzeniem, a do systemu 5-4-1 zdecydowanie trafniejszym wyborem od Urugwajczyka wydawał się Dirk Kuyt i to właśnie Holender zagrał. O losach meczu przesądził Meireles czym po raz kolejny udowodnił, iż nowa pozycja ewidentnie mu służy.

Czego można życzyć Dalglishowi? Ja osobiście wskazałbym na jak najdłuższy żywot jego piłkarskiego duszka (choć to chyba bardziej pragnienie kibiców), bo o resztę zadba sam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24