Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Terlecki - historia niepokornego piłkarza

Anna Gronczewsa/Dziennik Łódźki
Stanisław Terlecki
Stanisław Terlecki Grzegorz Gałasiński
Zawsze był niepokorny. Tak jak bramkarz i lewoskrzydłowy. Stanisław Terlecki, znalazł się na zakręcie życiowym, ale powoli wychodzi na prostą. Wierzy, że teraz będzie tylko lepiej...

W tym roku kończy Pan sześćdziesiąt lat. To czas na podsumowania?
Nie wiem. Znów jestem w Łodzi i bardzo się z tego cieszę. Chcę znów zamieszkać w tym mieście, które jest dla mnie tak ważne. Przyjechałem tu czterdzieści lat temu. Podpisałem kontrakt z ŁKS-em. Ale w Łodzi bywałem już wcześniej. Zawsze miałem sentyment do tego miasta. Nie wiem dlaczego. Gdy pierwszy raz przyjechałem na mecz juniorów Łodzi i Warszawy, w 1972 roku, przed olimpiadą w Monachium, to od razu poczułem się tu swojo. Zachwyciłem się stadionem ŁKS-u. My graliśmy w przedmeczu. Główne było spotkanie Górnika Zabrze i Legii Warszawa. Na trybunach siedziało 40 tysięcy ludzi. Było to coś wspaniałego. Choć grałem w reprezentacji Warszawy, to razem z kolegą kibicowaliśmy Górnikowi. Oczywiście nie mogliśmy głośno o tym mówić chłopakom z drużyny. Trudno było jednak ukryć emocje.

Pan zawsze lubił iść pod prąd?
Tak było... A Łódź jest przystankiem dla ludzi niepokornych.

Piłkarze kończyli zwykle zawodówki, pan studiował historię na Uniwersytecie Łódzkim.
Nie tylko historię, ale też drugi fakultet. Otwarto akurat wydział wychowania fizycznego. Tam też się uczyłem. Wyszła z tego awantura w klubie. Działacze mieli do mnie pretensje, że nie dość, że studiuję dziennie historię, to jeszcze zachciało mi się drugiego fakultetu. Oburzenie było ogromne. Musiałem z tego wychowania fizycznego zrezygnować.

Kiedyś w wywiadach wspominał Pan, że w chwilach wolnych od treningu czytał Pan "Ulissesa" Jamesa Joyce'a.
Tak wypuszczałem dziennikarzy. Piłkarzy mieli za głupków. Co nie było prawdą. By być dobrym piłkarzem, trzeba było wykazać się niezwykłą inteligencją. Piłka nożna jest najtrudniejszą dyscypliną sportu. Choćby dlatego, że człowiek podczas gry posługuje się nogami.

Zawsze się mówi, że lewoskrzydłowy i bramkarz chodzą swoimi drogami. U Pana chyba tak było?
Rzeczywiście byłem lewoskrzydłowym, tak jak Robert Gadocha, którego potem zastąpiłem w reprezentacji Polski. A walka o to miejsce była niesamowita. Walczyło o nie chyba jedenastu piłkarzy. Nawet Stanisław Klose, ojciec Mirosława Klosego, który z Niemcami wywalczył mistrzostwo świata. Nikt mi nie dawał szans. Takim personalnym trenerem był mój ojciec Teofil. Chodził na wszystkie moje mecze. Widział, czy jestem przygotowany czy nie. Zawsze mi tłumaczył, na co ludzie czekają, co się im spodoba. Trenowałem z lekkoatletami, koszykarzami, hokeistami. Przyjaźniłem się z nieżyjącym już hokeistą, olimpijczykiem Jurkiem Potzem. Był on zresztą też świetnym piłkarzem, kolarzem.

Z Pana przejściem z Gwardii Warszawa do ŁKS-u też chyba były problemy. Dlaczego?
No tak... Musiałem się ukrywać, jak partyzant. Gwardia Warszawa była flagowym klubem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Po mistrzostwach świata w 1976 roku Władek Żmuda zdecydował się, by odejść z Gwardii do wojskowego Śląska Wrocław. I musiał czekać osiem miesięcy, by zagrać we wrocławskim klubie. A ŁKS załatwił tę sprawę w niecałe trzy miesiące.

Jak to zrobił?
Gdzie diabeł nie może, tam pośle kobietę. Tak stało się w moim przypadku. Do Łodzi przyjechał towarzysz Edward Gierek. Spotkał się z włókniarkami. Jedna z nich wystąpiła. Powiedziała, że ich mężowie chodzą na mecze ŁKS-u, a jest taki piłkarz Terlecki, który nie może grać w ich ukochanej drużynie. Towarzysz Gierek zanotował to sobie. Miałem wtedy też propozycje z innych klubów z całej Polski, które finansowo przebijały trzy - cztery razy to, co oferował mi ŁKS. Najlepsza była z Zagłębia Sosnowiec, ukochanego klubu Gierka. Wybrałem Łódź. I uważam, że Gierkowi wiele zawdzięczamy. Gdyby nie on, to Polska wyglądałaby dziś jak Mongolia.

Spotkał go Pan osobiście?
Chyba raz. Byliśmy ze Zbyszkiem Bońkiem zdyskwalifikowani za "szczekanie" na dziennikarzy w samolocie. Reprezentacja Polski miała grać mecz z RFN-em, czyli tymi "złymi" Niemcami, jak mówił Zenon Laskowik. Akurat był 1 maja. Przez Warszawę przechodził pochód. Myśmy byli zdyskwalifikowani, ale też musieliśmy iść na pochód, co mnie specjalnie nie przeszkadzało. Gierek zapytał ministra sportu, czy wygramy z Niemcami. On powiedział, że nie wie, bo nie zagra tych dwóch, co maszerują w pochodzie. Wtedy Gierek zaprosił nas na trybunę. Zapytał, czy pomożemy w meczu z Niemcami. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie, ale nie możemy grać, bo jesteśmy zdyskwalifikowani. Gierek się zdziwił, bo reprezentacja przegrała ostatnie pięć meczów. I zaraz dodał, byśmy szykowali się na Niemcy. Zagraliśmy. Zbyszek strzelił bramkę po mojej akcji. Fantastycznie zagrał Józek Młynarczyk. Co prawda przegraliśmy, ale po wyrównanej walce.

Wrócę do czasów, gdy grał Pan w ŁKS-ie. Jak Pan je wspomina?
Jeśli ciągle wracam do Łodzi, to chyba dobrze. Według takiej luźnej transkrypcji przysłów Salomona, definicja szczęścia polega na tym, że człowiek jest zdrowy, bogaty i sławny.

To wszystko miał Pan w Łodzi?
Myślę, że miałem nawet więcej. Do tej pory się zastanawiam, jak w 24 godziny potrafiłem zrobić tyle rzeczy. A więc pójść na dwa treningi w klubie, pod okiem "Napoleona" Leszka Jezierskiego. Studiowałem dziennie. Na początku patrzyli na mnie niezbyt przychylnie. Tym bardziej że znaleźli się działacze, którzy chcieli mi "pomóc" w studiowaniu. Przez to niektórzy wykładowcy dokręcili mi śrubę. Mówili, że odechce mi się studiów. Do tego miałem rodzinę. Zawsze dużo czasu spędzałem z dziećmi. Wieczorem w domu były otwarte drzwi. I bankieciki, jeden za drugim.

Piłkarze ŁKS-u lubili się zabawić?
Oj tak. Kiedyś Janek Tomaszewski po serii porażek powiedział, że spotykamy się tylko wtedy, jak jest źle. A dlaczego nie robimy spotkań, gdy jest dobrze? Wszystkim się to spodobało. Za Leszka Jezierskie-go, w 1976 roku rozpoczęła się seria wygranych meczów ŁKS-u. Co wtorek spotykaliśmy się przy ul. Piotrkowskiej 76, w siedzibie zarządu klubu. Obok miejsca urodzenia mojego idola, Artura Rubinsteina. Bardzo lubiłem przychodzić do klubu, na ul. Piotrkowską.

Dlaczego?

Było tam jak w "Ziemi obiecanej". Przy biurkach siedzieli kantorowicze, wszyscy byli elegancko ubrani. W białe koszule, muszki. Lubiłem z nimi rozmawiać. W te wtorki spotkanie rozpoczynało się od rozmów z działaczami. Ta część oficjalna trwała pół godziny. Potem "Napoleon" prosił najmłodszych piłkarzy, by zeszli do sklepu po Metaksę. Jezierski wiedział, że to było potrzebne. Dzięki tym spotkaniom przy Metaksie można było rozstrzygnąć różne spory, które zawsze się pojawiały. Bogdan Masztaler, kiedy przyszedł do ŁKS-u, mówił, że piłkarze w drużynie nie muszą się kochać, ale szanować. By ten szacunek wzmocnić, trzeba było się napić dobrego trunku. Nie piliśmy byle czego, tylko siedmioletnią Metaksę. A potem zawodnicy, gdy mieli jakieś pretensje, rozchodzili się w dwójkach. I załatwiali swoje sprawy. Jak? Nikogo to już nie interesowało. Myślę, że potem na tym polegała siła Widzewa. W większości grali tam zawodnicy niechciani wcześniej w ŁKS-ie. Mieli więc dużo do udowodnienia. Nie było w Widzewie pięćdziesięciu prezesów jak w ŁKS-ie.

Miał Pan propozycję gry w Widzewie?
Była. Nawet wtedy, gdy czekałem na możliwość gry w ŁKS-ie. A w ogóle to ze Zbyszkiem Bońkiem, z rodzinami, poszliśmy na pierwsze derby Łodzi w ekstraklasie. Obaj w nich nie graliśmy. Derby były na ŁKS-ie. Kiedy Widzew strzelił bramkę, to okazało się, że połowa stadionu jest za Widzewem... Doznałem małego szoku.

Jacek Gmoch ogłosił kadrę na mundial w Argentynie. Pan się w niej znalazł. ŁKS grał w Łodzi z Polonią Bytom...
Miałem nie grać w tym meczu. Dostałem od Adidasa specjalnie robione dla mnie buty z kangurzej skórki. Postanowiłem je wypróbować. Był to ostatni mecz w sezonie, Polonia spadała z ligi. Jak kibice krzyknęli: Stasiu, Stasiu, to wiedziałem, że trzeba zrobić jakąś akcję. Ci z Polonii się zdenerwowali, a szczególnie jeden. Nazywał się Bryłka. Tuż przed końcem wszedł we mnie dwoma nogami, nożycami. A zawsze bałem się, że coś stanie się z kolanem. I nagle słyszę zgrzyt... Zatkało mnie. Zawieźli mnie do Warszawy, do szpitala na Lindleya. Leżałem na czteroosobowej sali. Leżałem z trzema facetami. Wszyscy byli po amputacji nóg. Potem mi mówili, że przez trzy dni nie powiedziałem słowa. Te wymarzone mistrzostwa świata miałem tak blisko... Dla nich odpuściłem studia. Tym bardziej że byłem rok wcześniej w Argentynie. Bardzo chciałem tam wrócić.

I co dalej?
Operacji nie miałem. Spotkałem człowieka, magistra rehabilitacji. Powiedział, że miał podobny przypadek. Chodziło o dwukrotnego mistrza olimpijskiego w trójskoku Józefa Szmidta. On przez olimpiadą w Tokio miał podobną kontuzję. Ten rehabilitant doprowadził go do sprawności w ciągu trzech tygodni. Powiedziałem mu, że jak wyjadę do Argentyny, to załatwię mu jego wymarzonego wartburga. Zaczęła się moja walka. Leżałem i chorą nogą miałem podnosić małe ciężary. Wydawało mi się jednak, że to z 50 kilogramów... Odwróciłem się i patrzę, że na wyciągu leży półkilogramowy odważnik.W takim stanie było moje kolano. Pojechałem jednak na zgrupowanie kadry Gmocha. Byłem w pierwszej trójce, jeśli chodzi o testy wydolnościowe, sprawnościowe. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Wiadomo, że dwóch piłkarzy musiało odpaść. Mnie po kontuzji skreślono, szukali kolejnej ofiary, ale ja wróciłem... Cały czas mi wmawiali, że kuleję. Graliśmy ostatni sparing z Alicante. Wszedłem po przerwie, grało mi się super. Nagle wyskoczyłem do główki, co mi się niezbyt często zdarzało. Spadłem na chorą nogę. Rehabilitant ostrzegał mnie, że jeśli coś takiego się wydarzy, mam przekręcić kolano. Zanim to zrobiłem, Gmoch przygotował zmianę. Wiedziałem, że wyrok zapadł.

Do Argentyny Pan nie pojechał, ale stał się gwiazdą telewizji...
Razem z Kazimierzem Górskim. Wielu odpadło, ja zostałem z panem Kazimierzem i Tomkiem Hopferem. Początki były trudne. Miałem świadomość, że słucha mnie tylu ludzi, denerwowałem się. Usiadłem w domu i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z tym fantem. Pomyślałem, że nie powinienem zastanawiać się nad tym, iż mówię do milionów, tylko komentuję mecz w gronie rodziny. Tak zrobiłem. Chciano mniej jednak utrącić.

Dlaczego?
Dawałem różne teksty. Przed pierwszym meczem z Niemcami powiedziałem, że jak świat światem, Niemiec nie będzie dla Polaka bratem. Stałem się popularny w całej Polsce. Z Tomkiem Hopferem jeździłem na spotkania z kibicami. Niektórzy mówili, że powinien skończyć z graniem, tylko zająć się komentowaniem.

Myśli Pan, że gdyby zagrał na mundialu w Argentynie, to Pana kariera potoczyłaby się inaczej?
Jako historyk nie powinienem gdybać... Zbyszek Boniek tam zabłysnął.

Na mundial do Hiszpanii też Pan nie pojechał...
Bo zachciało mi się ratować "nieświeżego" Józka Młynarczyka. Wbrew wszystkim zapakowałem go do swojego samochodu i zawiozłem na lotnisko. Jeszcze zbuntowałem całą drużynę, by stanęła w jego obronie. Potem była dyskwalifikacja, przez rok. Zbyszkowi i Władkowi Żmudzie dyskwalifikację skrócono. Tak jak Józkowi. A musiał się znaleźć kozioł ofiarny. Byłem nim ja.

Jeszcze przed tą dyskwalifikacją, już po "aferze na Okęciu", był Pan z reprezentacją na spotkaniu z papieżem.
Ta historia też się przyczyniła do tego, że zrobiono na mnie "nalot". Jeszcze przez aferą spotkaliśmy się w hotelu z prezesami PZPN. Były postulaty sprzętowe, finansowe. Na wszystko się zgodzili. Potem ja powiedziałem, że jeśli jedziemy do Rzymu, to powinniśmy się spotkać z papieżem Polakiem. Próbowali zbagatelizować sprawę. Gdy byliśmy na miejscu, spotkaliśmy menedżera, który załatwił audiencję. Jeszcze przekonaliśmy do tego naszego trenera Ryszarda Kuleszę. Dał nam zielone światło i też zapłacił głową. Oficjalnie mówiono, że posadę stracił za spolegliwą postawę wobec piłkarzy.

Jak to się stało, że wyjechał Pan do USA?
Koledzy pojechali na mistrzostwa. Ja bawiłem się w strajki studenckie w Łodzi. Byłem głównym intendentem. Ten wyjazd był cudem. Tuż przed stanem wojennym. Nie wiem, jak dostałem paszport, potem wizę. Najpierw byłem w Nowym Jorku, próbowałem uderzyć do Cosmosu. Ale było tam tyle gwiazd, że nawet nie chcieli ze mną rozmawiać. Zadzwoniłem do byłego piłkarza ŁKS-u Szefera. Grał w Chicago. Powiedział, że dla mnie najlepsza będzie Europa i jakieś południowe klimaty. Dał mi też telefon do Janusza Kowalika, który grał w USA i był pierwszym uciekinierem z Polski. Też lewoskrzydłowy. On załatwił mi klub w Belgii, mistrza tego kraju FC Brugge. Przysłali mi wizę i bilet. Ale miałem dyskwalifikację i nie mógłbym grać dwa lata. Wróciłem do Stanów Zjednoczonych. Znalazłem się w Pittsburghu. Potem udało mi się zagrać w Cosmosie Nowy Jork. Razem z Pele, Franzem Beckenbauerem. Wiele się od nich nauczyłem.

Jak Pan wspomina te gwiazdy?
Im większa gwiazda, tym większa kultura osobista. Byli bardzo życzliwi. Pele pokazywał mi, jak przyjmować piłkę, bo z tym zawsze miałem problem.

Potem wrócił Pan do Polski. Ale w mistrzostwach świata nigdy Pan nie zagrał.
Byłem bardzo bliski występu na nich w 1986 roku. Pojechałem do Meksyku, gdzie była kadra Piechniczka. Ale okazało się, że zadecydowała moja "czarna teczka". Gdy wybuchł stan wojenny, to wszystkie stacje telewizyjne zwracały się do mnie o opinie. Znałem nieźle angielski i dawałem polskim władzom nieźle do pieca. Zawsze byłem niepokorny.

Po powrocie do Polski zamieszkał Pan z rodziną w Łodzi, ale potem wyjechał do Podkowy Leśnej, pod Warszawę.
Ta przeprowadzka była moim największym błędem. W Łodzi dobrze się czułem. Ludzie mnie tu zawsze lubili, znali. Mam tu nadal wielu znajomych. Teraz znów tu jestem i chciałbym się związać z moją ukochaną Łodzią na stałe.

Chyba znajomi się cieszą, że wraca Pan do formy i życia, nieźle wygląda?
Powoli wychodzę na prostą. Dużo spaceruję, codziennie odwiedzam moje ukochane Łagiewniki.

Można powiedzieć, że zaczął Pan nowe życie?
Tak to czuję. Czas jest bardzo względny...

Czego Panu życzyć?
Bym się już nie wyprowadzał z Łodzi!

Dziennik Łódzki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24