„Szrama na ramieniu na pamiątkę”... Kibice ŁKS wspominają mecze z Lechem Poznań

R. Piotrowski
Sebastian Mila, Gabor Vayer i ich koledzy z ŁKS świętują z kibicami zwycięskiego gola w Poznaniu w 2008 roku [Fot. Polska Press]
Sobotnie spotkanie z Lechem Poznań elektryzuje wszystkich kibiców ŁKS. Nie inaczej było w przeszłości. – Mecze z „Kolejorzem” już od lat 80. miały swój smaczek – opowiada jeden ze starszych kibiców ŁKS, którego nie zabraknie na trybunie także za kilka dni.

- Uczucie nie do opisania. Prowadzimy dwoma bramkami, za chwilę jest już remis, a zanim się obejrzysz znów jesteś na szczycie. A potem dalej pada gol za golem. I tak do końca. Chciałoby się aby taki mecz trwał wiecznie – wspomina rozegrany w 1985 roku pojedynek z Lechem kibic ŁKS-u, Mirosław Stelmaszczyk.

Tamtego czerwcowego dnia „Kolejorz” przegrał w Łodzi 5:7 i drogo za tę porażkę zapłacił, bo w jej następstwie stracił potem szansę na zajęcie trzeciego miejsca w lidze, choć w europejskich pucharach ostatecznie i tak zagrał. Jacek Ziober i spółka zagrali faworytowi na nosie. I stworzyli niezwykłe widowisko. – Żadnej taktyki. Radosny futbol – wspomina pan Stanisław, wtedy kilkuletni brzdąc objadający się podczas meczu lodami sprzedawanymi przez wąsacza odzianego w charakterystyczny biały fartuszek.

Trudno nie zakochać się w ŁKS po takim spektaklu, więc tamtego dnia zakochało się w nim wielu; zakochał się w nim także pewien młodzieniec, z wypiekami na twarzy oklaskujący gole Jacka Ziobera, Ryszarda Robakiewicza, Krzysztofa Barana i Sławomira Różyckiego. Tym młodzieńcem był Tomasz Salski, obecny prezes łódzkiego klubu.

Wtedy ŁKS pokonał Lecha, ale kilka lat wcześniej, we wrześniu 1979 roku, dostał w Poznaniu surową lekcję. - Pierwszy raz przeżyłem taki szok – opowiada znany kibic ŁKS, Paweł Lewandowski. - Pociąg do Poznania miał opóźnienie, a do tego milicja długo nas przeprowadzała z dworca na stadion na Wildzie. Kiedy byliśmy już pod stadionem, kibice Lecha krzyczeli: „pół tuzina!” Zadawaliśmy sobie pytanie – „co te Pyry krzyczą?”. Kiedy weszliśmy na stadion, oniemiałem. Na tablicy wyników 6:0. Nie widziałem żadnej bramki, ale może to i dobrze – wspomina kibic ŁKS przegrany mecz z „Kolejorzem”, w którym słynny Mirosław Okoński zdobył trzy gole. I był to zdaniem Pawła Lewandowskiego wyjątek od reguły, bo poznaniacy rzadko w tym czasie rozgrywali podobne spotkania. – Lech grał wtedy siermiężny futbol. Bardzo częstym wynikiem z ich udziałem na wyjazdach było 0:0 lub 0:1. Jedenastu w polu karnym i wybijanie piłek - mówi.

„Labus, ty zmoro…”

Do zaciętych starć ŁKS z Lechem dochodziło nie tylko w lidze. W marcu 1984 roku poznaniacy przyjechali do Łodzi na rewanżowe starcie w Pucharze Polski, którego stawką był awans do półfinału tych rozgrywek. W Poznaniu wygrali gospodarze 1:0.

- Największą gwiazdą rewanżu został sędzia Jan Labus z Katowic. Przy wyniku 2:0 dla ŁKS podyktował karnego dla Lecha za faul Marka Dziuby, na oko: półtora metra przed linią pola karnego. ŁKS jednak walczył. Po akcji Arkadiusza Klimasa i jego centrze, Krzysztof Kasztelan wyskakując zza pleców obrońców wpakował „szczupakiem” piłkę do bramki, na sto procent zgodnie z przepisami, ale sędzia… odgwizdał spalonego – relacjonuje pan Wojciech, wspominając przy okazji, że w jeszcze długo po tym meczu po mieście roznosiły się słowa kibicowskiej przyśpiewki: „Labus ty zmoro, ty zginiesz jak Aldo Moro”, w której nawiązano do zamordowanego przez „Czerwone Brygady” premiera Włoch.
- Lincz wisiał na włosku. Pod wejściem głównym zebrał się tłum z kamieniami, ale „bohatera” wywieziono milicyjną „suką” – mówi Paweł Lewandowski.

Na „papierowego mistrza”

Spotkania z poznańskim Lechem elektryzują łódzkich kibiców od dawna. Nie bez powodu w latach 80. najwięcej, bo niekiedy nawet 200 złotych, kibicom przyszło płacić za wejściówkę na mecze ŁKS z Legią, Widzewem i Lechem Poznań właśnie, który w tym okresie aż trzykrotnie sięgał po mistrzowski tytuł. Nie inaczej było w kolejnym dziesięcioleciu, zwłaszcza w pierwszej połowie lat 90., gdy oba kluby należały do ligowej czołówki.

– Pokonamy „papierowego mistrza”! Z takim hasłem szliśmy jesienią 1993 roku na mecz z Lechem, któremu nie mogliśmy darować, że kilkanaście tygodni wcześniej został już po sezonie wywindowany przez PZPN na pierwsze miejsce, kosztem Legii i naszego ŁKS! – wspomina z kolei pan Ryszard pierwsze spotkanie z „Kolejorzem” po tym jak ełkaesiakom odebrano wicemistrzostwo Polski, a na domiar złego UEFA wykluczyła łodzian z pucharów. – Wściekły byłem wtedy na Lecha, więc w stronę gości padło z moich ust wiele gorzkich słów. Człowiek dziś tego żałuję, ale cóż zrobić, emocje wzięły górę. W każdym razie satysfakcji z ogrania tamtego dnia Lecha nie zapomnę do końca życia – uśmiecha się pod nosem kibic rozpamiętując wygraną z Lechem 1:0 po bramce Grzegorza Krysiaka.

Dla wielu dzisiejszych trzydziestolatków inny ważny mecz z Lechem był z kolei pierwszym w życiu spotkaniem obejrzanym na żywo na al. Unii 2.
– Jak nie zabrać młodego na taki mecz? Przecież będziemy świętować mistrzostwo Polski. Ja czekałem na to czterdzieści lat. On tylko dziesięć. Nie wezmę go ze sobą to mi smarkacz to kiedyś wypomni – wspomina rozmowę swoich rodziców pan Marcin. Jego debiut w roli kibica na ligowym spotkaniu ŁKS przypadł na spotkanie wieńczące rozgrywki sezonu 1997/1998. Najstarszy łódzki klub świętował zdobycie drugiego w historii mistrzowskiego tytułu, a feta przypadła akurat na starcie z Lechem.
- Pamiętam nastrój euforii wśród kibiców, którego nie popsuła nawet porażka 0:2. Siedziałem wysoko na starej trybunie i w pewnym momencie, gdy Mirosław Trzeciak trafił w boczną siatkę, wydawało mi się, że padła bramka. Zacząłem krzyczeć „Gol!” budząc rozbawienie starszych kibiców – opowiada Jakub Tarantowicz z portalu „Retro Futbol”.

- Nikt nie patrzył na to spotkanie przez pryzmat sportowej walki. Ostatnia kolejka mistrzowskiego sezonu była po prostu jedną wielką imprezą na cześć najlepszego klubu w Polsce. Jako ośmiolatek byłem naprawdę oczarowany atmosferą; utkwiły mi w pamięci przede wszystkim obrazki z rundy honorowej, gdy Rafał Niżnik wdrapał się na plecy bodajże Tomaszowi Lenartowi, utkwił mi w pamięci także kapitalny doping, race na legendarnej „Galerze” czy moment, w którym piłkarze opuszczali boisko, wybiegając bramą koło trybuny. Po raz pierwszy w życiu byłem tak blisko swoich idoli. Krysiak, Niżnik, Jakubowski, Saganowski, Wieszczycki, Trzeciak… każdy z nich na wyciągnięcie ręki – opowiada Jakub Olkiewicz z portalu weszlo.com.

„Ucałowałem radio”

W 2002 roku, już na zapleczu ekstraklasy, rolę się odwróciły. Lech na koniec sezonu znów przyjechał do Łodzi, ale tym razem to on miał zagwarantowane pierwsze miejsce, co za tym idzie awans do elity, tymczasem ŁKS toczył korespondencyjny pojedynek z Jagiellonią Białystok, którego stawką było pozostanie w drugiej lidze. Jakub Tarantowicz śledził przebieg spotkania w radiu. Do przerwy 1:0 prowadził „Kolejorz” i ŁKS jedną nogą był już w trzeciej lidze. - Straciłem nadzieję na utrzymanie, ale ŁKS koniec końców wygrał wtedy z niemal niepokonanym Lechem 2:1. To był cud. Chyba to wtedy ucałowałem radio po ostatnim gwizdku – śmieje się sympatyk ŁKS.

- Ja też relacji z tego spotkania słuchałem w radiu z rodzicami i byłem bliski płaczu, gdy okazało się, że już w pierwszych minutach poznaniacy objęli prowadzenie. Naiwny dzieciak nie znał jeszcze wówczas wszystkich prawideł, którymi rządziła się liga tamtych lat, dlatego dziwił mnie spokój ojca. Tata przekonywał, że raczej nie powinniśmy tego meczu przegrać i raz jeszcze się okazało, że w kwestii typowania wyniku, zwłaszcza na przełomie wieków, kluczowe są doświadczenie oraz odczytywanie na pierwszy rzut oka nieuchwytnych „kontekstów” – przyznaje Jakub Olkiewicz.

Tamten mecz pamięta doskonale Łukasz Lewandowski, kibic ŁKS i współwłaściciel firmy eFanshop.com, czyli jednego z obecnych partnerów klubu.
- Nadchodzi 53. minuta. Rafał Dopierała na 1:1. Stadion wraca do żywych. Wreszcie w 64. minucie „Sierżant” [Robert Sierant – przyp. red.] strzela z karnego na 2:1 dla nas. Po tej bramce przebiegłem cała trybunę od prawej do lewej, machając szalikiem jak opętany – opowiada Lewandowski.

Nie mniejsza radość zapanowała w Łodzi po zwycięstwie przy Bułgarskiej w ostatnim meczu sezonu 2007/2008. Ełkaesiacy jechali wówczas do Poznania z duszą na ramieniu, bo splot nieszczęśliwych okoliczności mógł ich jeszcze pozbawić utrzymania w ekstraklasie. Jakże więc dziwić się euforii, która zapanowała w sektorze zajmowanym przez liczną grupę sympatyków ŁKS, kiedy Węgier Gabor Vayer w doliczonym czasie gry kropnął po długim rogu, zapewniając „Rycerzom Wiosny” sensacyjne zwycięstwo 2:1.

- W szale radości wdrapałem się wtedy na ogrodzenie, co zostało uwiecznione przez fotoreportera „Expressu Ilustrowanego”. Na pamiątkę po tym meczu, a i po zardzewiałym ogrodzeniu poznańskiego stadionu, pozostała mi do dzisiaj szrama na ramieniu – śmieje się pan Tomasz. Wśród sympatyków ŁKS fetujących zwycięskiego gola Poznaniu był również Kamil Janiszewski, spiker na meczach ełkaesiaków. - Kibice zaczęli zbiegać na dół, do barierek, piłkarze po meczu również wspinali się po nich. Był to świetny, nacechowany pozytywnymi emocjami obrazek, którego nigdy nie zapomnę - opowiada spiker.

Nauczka

Traumatycznym koniec końców doświadczeniem okazał się natomiast ostatni „domowy” ligowy mecz z Lechem rozegrany w Bełchatowie latem 2011 roku, gdy ŁKS również jako beniaminek witał się z ekstraklasą. I było to powitanie niezwykle dla niego bolesne.
- Pierwszą ligę kończyliśmy wówczas pełni energii, pomysłów, zaangażowania oraz marzeń. Wydawało nam się, że awans do krajowej elity będzie bodźcem dla wszystkich - sponsorów, by hojniej otworzyć portfele, miasta - by przyspieszyć wysiłki związane z budową stadionu, piłkarzy - by udowodnić przydatność na najwyższym szczeblu ligowym. Mecz z Lechem był jak zderzenie z twardą, szarą ścianą rzeczywistości. Wreszcie czysto sportowe przywitanie z glebą zapewnił nam Artjoms Rudnevs, kompletując hat-tricka w przegranym przez ŁKS aż 0:5 spotkaniu. Ten konkretny mecz z Lechem porównałbym do pierwszego dnia w pracy pełnego marzeń młodego naukowca. Spodziewa się, że odkryje nowe pierwiastki i opracuje skuteczny lek na kleszcze, tymczasem przez osiem godzin zmywa probówki i podłogi. A pozostając przy tej metaforze - ŁKS swoją niezgrabnością zdemolował jeszcze wówczas pół laboratorium – wspomina Jakub Olkiewicz, którego nie zabraknie na trybunie także w sobotni wieczór, kiedy ŁKS znów zagra z Lechem Poznań.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Konferencja prasowa po meczu Korona Kielce - Radomiak Radom 4:0

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: „Szrama na ramieniu na pamiątkę”... Kibice ŁKS wspominają mecze z Lechem Poznań - Dziennik Łódzki

Wróć na gol24.pl Gol 24