MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Toruń. Katarzyna Tułodziecka - krawcowa na Rubinkowie: "Wygrałam z białaczką, a teraz pomagam innym"

Piotr Bednarczyk
Piotr Bednarczyk
Katarzyna Tułodziecka i jej pracownia
Katarzyna Tułodziecka i jej pracownia Grzegorz Olkowski
- Nie jestem artystą, jestem rzemieślnikiem - mówi Katarzyna Tułodziecka. Wzięta krawcowa, miłośniczka Dolnego Śląska i Gruzji, zwycięzca walki z białaczką i społeczna działaczka pomagająca osobom chorym na raka.

Właściwie, to w ogóle nie chciała zostać krawcową. Tak jakoś wyszło...

- Pochodzę z małej miejscowości pod Kikołem - wyjaśnia pani Katarzyna. - Nie miałam sprecyzowanych planów, może poza takimi, że chciałam być przedszkolanką i wychodzić na spacery z dziećmi szukać wiosny. Nie miałam krawieckich tradycji w rodzinie, ale ponieważ koleżanki stwierdziły, że wybierają się do szkoły do Torunia, do "Odzieżówki" na Jęczmiennej i chcą zostać krawcowymi, to poszłam za nimi, żeby było raźniej w internacie. I w ten oto sposób rozstrzygnęły się losy mojego dalszego życia. I dobrze się stało. Mam teraz fach w ręku. Zaraz po szkole trafiłam do małej firmy na Wrzosach. Szefowa była tytanem pracy i perfekcjonistką. Dużo nas nauczyła, pracowała po dwadzieścia godzin dziennie. Jak my wychodziłyśmy, to zostawała nieraz do nocy i jeszcze coś poprawiała. To były lata dziewięćdziesiąte, zaraz po transformacji. Ile by się nie naszyło sukienek, schodziły jak na pniu. Potem szefowa wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Trafiłam do innej firmy, podwykonawcy Bolero i też dużo się nauczyłam. Można powiedzieć, że dobrze trafiłam i tu, i tu. Dorabiałam trochę szyciem w domu. Gdy znajomi namówili mnie na otwarcie własnej działalności, kiedy kończyła mi się umowa, szefowa powiedziała: "Patrz, ja jestem z wykształcenia chemikiem, a prowadzę zakład krawiecki. A ty jesteś krawcową, więc tobie tym bardziej powinno się udać. A jak się nie uda, to wracaj do mnie".

Dobry punkt w centrum osiedla

Pani Katarzyna wykorzystała unijną dotację i puściła się na szerokie wody. Od 17 lat prowadzi swój zakład "Ariadna" w kwadracie "Rubin" na Rubinkowie, na pierwszym piętrze. Wejście - tymi samymi drzwiami, co do filii Książnicy Kopernikańskiej.

- Mam dobry punkt, w centrum osiedla - przyznaje nasza bohaterka. - Klientów nigdy mi nie brakowało. Zawsze twierdziłam, że jestem rzemieślnikiem, a nie artystą, nie mam takiego zacięcia. Zajmuję się głównie poprawkami, mogę powiedzieć, że jestem dobra technicznie. Ludzie przychodzą do mnie z różnymi sprawami. Wykonuję korekty nowej odzieży, skracam, wydłużam, naprawiam starą albo maskotki, jak się jakiemuś misiowi ucho urwie. Owszem, uszyję coś "od zera", ale tylko stałym klientkom. Mam z nimi dobry kontakt. Przychodzą, porozmawiamy sobie o wakacjach lub o polityce w trakcie mojej pracy, pośmiejemy się. Klienci są dobrymi terapeutami. Nieraz mam gorszy dzień, a jedna wizyta potrafi sprawić, że staje się on lepszy.

Katarzyna Tułodziecka i jej pracownia
Katarzyna Tułodziecka i jej pracownia Grzegorz Olkowski

Pani Katarzyna twierdzi, że w trakcie roku są trzy "sezony", w których pracuje od rana do wieczora.

- Jeden z nich właśnie trwa, to okres komunii. Dwa pozostałe to zmiany pór roku. Wiadomo, jak to jest - wyjmuje się wtedy rzeczy z szafy, okazuje się, że albo się przytyło, albo schudło i trzeba coś poprawić. Szczególnie w poniedziałki, po weekendzie, przychodzą panie ze swoimi pomysłami. Kobiety często się mnie radzą, mężczyźni przeważnie wszystko wiedzą najlepiej sami. Kiedyś powiedziałam jednemu z nich, oczywiście w żartach, "jak pan tak wszystko wie, to proszę usiąść przed maszyną i to zrobić". Zdarzają się klienci z najprostszymi rzeczami, jak na przykład przyszyciem guzika. Dotyczy to zwłaszcza ludzi młodych. Czasami jednak wynika to z wygody, na przykład klientki przyjdą do Książnicy lub odprowadzić dziecko do przedszkola i wchodzą też do mnie, żebym w tym czasie na szybko zrobiła coś prostego, od ręki.

Biznes i podróże

Na zarobki pani Katarzyna nie narzeka. Do dziś docenia to, że mogła skorzystać z unijnej dotacji i otworzyć swój biznes.

- Gdybym pracowała w jakiejś firmie, a nie prywatnie, nie byłoby mnie stać na podróże, a te są moją pasją. Mam dobry układ, bo obok pracuje moja koleżanka krawcowa i jak idziemy na urlopy, to odsyłamy wzajemnie do siebie swoich klientów. Lubię spędzać czas aktywnie. Jestem samotna, ale mam dużo przyjaciółek i jeżdżę z nimi, albo z rodziną. W Polsce moim ulubionym miejscem jest Dolny Śląsk. Lubię czytać o tym regionie, zgłębiać o nim wiedzę. Mam ogromną sympatię dla ludzi tam mieszkających i ich wielokulturowości - Polaków, Niemców, Czechów i Greków, którzy zostali przez nas przyjęci, gdy w ich kraju trwała wojna domowa. Wybieram jakąś agroturystykę, wyjeżdżam nieraz tylko na weekend. I to transportem publicznym, bo nie mam prawa jazdy. Raz w roku z koleżankami z dawnych czasów jeździmy sobie na tak zwane "babskie wyjazdy". Ponieważ to ja się zajmuję rezerwacjami, przeważnie lądujemy na Dolnym Śląsku. Poznajemy ciekawe miejsca, mamy swoje zwyczaje. Zawsze musi być jeden wieczór z mohito, zabawiamy się też w fotoreporterki i dziennikarki, nagrywamy ze sobą wywiady. Za granicę jeżdżę raz do roku na dwa tygodnie do Gruzji. Pięć razy już tam byłam, w tym roku będzie szósty. To mały kraj, ma ciepłe morze, wysokie góry, pyszne jedzenie i fajnych ludzi. Zaprzyjaźniłam się tam już z dwoma rodzinami. Nie korzystam ze zorganizowanych wycieczek, zawsze sama planuję sobie wyjazd, choć jeżdżę z rodziną lub przyjaciółkami. Tam jest teraz tak, jak u nas w latach dziewięćdziesiątych, przypomina mi się dzieciństwo. Śledzę to, co się u nich dzieje. Właśnie trwają protesty przeciwników prorosyjskiej ustawy o zachodnich mediach. Niestety, rząd tam mają prorosyjski...

Walka z chorobą

Trzynaście lat temu pani Katarzyna coraz częściej czuła się słabo, nie miała siły na nic, a wcześniej niemal nie chorowała. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł podczas wizyty u stomatologa. Zwrócił uwagę na to, że ma spuchnięte dziąsła, mimo że zęby są zdrowe. Stwierdził, że musi być na coś chora. Później żona znajomego, pediatra, poleciła jej jak najszybciej zrobić badania krwi. W końcu przyszedł wyrok - ostra białaczka szpikowa. Chociaż... wyrokiem ostatecznie się nie okazał. Dwie serie chemioterapii (drugą wybrała sama, zrezygnowała z przeszczepu szpiku) plus pozostałe leczenie okazały się skuteczne.

- Mogę powiedzieć odważnie, że jestem zdrowa, w stanie remisji. Nie mam żadnych objawów choroby od wielu lat. Kontroluję się co trzy miesiące. Korzystam z życia, jak mam ochotę. To też wskazówka dla innych. Kiedyś pracowałam ponad miarę, nieraz na odpoczynek brakowało czasu. A każdy powinien wrzucić czasami na luz, dać organizmowi szansę odpocząć.

Jeszcze będąc na oddziale szpitalnym pani Katarzyna dowiedziała się, że istnieje Stowarzyszenie Kierunek Zdrowie.

- To znaczy kiedyś nazywało się ono Stowarzyszeniem Chorych na Białaczkę, ale zmieniliśmy to, bo chorzy jak usłyszeli nazwę myśleli, że mogą się zrzeszyć tylko chorzy na białaczkę, a nowotworów jest bez liku - wyjaśnia. - Zaczęłam w nim działać, obecnie jestem sekretarzem. Mamy wspaniałą ekipę - wiceprezes Barbarę Myszkorowską, pielęgniarkę na hematologii, świetnie znającą pacjentów i sprawy medyczne, Marcina Śmigielskiego, skarbnika i prezesa Dominika Romińskiego, który, co ciekawe, nie chorował nigdy na raka, ale chce nam pomóc, bo zna się na ekonomii i marketingu. To młody chłopak o złotym sercu i dużej dozie empatii. Wdraża się w tajniki hematologii, kupuje książki i dokształca. A czym się zajmujemy? Przede wszystkim edukacją i pomocą chorym. Niektórzy potrzebują wsparcia psychicznego. Spotkanie osoby, która dowiedziała się właśnie, że ma szpiczaka z osobą, która żyje z tym od dwudziestu lat, na pewno jest budujące. Nie mamy wielkich pieniędzy, ale jak trzeba, to staramy się pomóc też finansowo. W Toruniu jest taki fenomen, że leczący się człowiek jest przypisany do danego lekarza przez lata. A lekarzy mamy wspaniałych, jak choćby Małgorzata Całbecka, Marcin Rymko, Maria Czyżewska, Dominik Chraniuk... I moja hematologiczna guru, lekarz, który uratował mi życie, Justyna Gajkowska-Kulik. Ci lekarze wiedzą o swoich pacjentach wszystko. I nieraz zwracają się do nas o pomoc dla swojego podopiecznego. Staramy się też zapewnić chorym pomoc prawną choćby w sporach z ZUS-em. Czasami walczymy też z głupotą, najczęściej tych, którzy szpiku nie oddali, a opowiadają, jak to rozcina się podczas tego kręgosłup. To totalne mity. Pobieranie szpiku to po prostu pobieranie krwi z talerza biodrowego. Nie jest to może przyjemne, ale na pewno też i nie straszne. Na pewno do przeżycia. Uważam, że ludziom trzeba powiedzieć, że choroba nie wyklucza z dobrego życia. Właśnie zbieramy się na rajd rowerowy. Ktoś zrobi chleb swojski, ktoś ogórki małosolne, będzie wesoło. Jeden z lekarzy stwierdził, że to, co pacjent ma w głowie, to trzydzieści procent sukcesu. Ponieważ państwo nie chce kwalifikować nas do opieki sanatoryjnej i w nas inwestować, to inwestujemy w siebie sami.

od 16 lat
Wideo

Ceny warzyw i owoców w maju

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska