Ograny przez samego siebie, czyli recenzja książki "Przegrany"

Grzegorz Ignatowski
"Przegrany"
"Przegrany" materiały prasowe
Książka "Przegrany" autorstwa Pawła Marszałkowskiego i Macieja Słomińskiego w sposób dość specyficzny ukazuje środowisko piłkarskie. Z tym że specyficzny nie znaczy nieprawdziwy. Grzegorz Król, jako kolejny były piłkarz po Andrzeju Iwanie czy Igorze Sypniewskim, rzuca nieco światła na to, jak żyje człowiek, który w bardzo młodym wieku mógł wszystko. A że nie umiał z tego korzystać? Pretensje może mieć tylko do siebie. Jednak czy nie jest prawdziwe przysłowie "z kim przystajesz, takim się stajesz"? W takim środowisku zawsze znajdą się skrajności. Niektórzy pozostaną wierni swoim zasadą i staną z boku, inni przekroczą wszelkie granice i znajdą się na samym dnie. I właśnie tam wylądował Grzegorz Król. A właściwie może nawet trochę niżej.

Pamiętam doskonale Grzegorza Króla. Kiedy jako 17-letni zawodnik grał w sztucznym tworze ligi polskiej, nazywanym Lechia-Olimpia Gdańsk, wróżono mu wielką karierę. Ten supertalent z Gdańska wyjeżdżał nawet na testy do Ajaksu Amsterdam czy PSV Eindhoven, choć z różnych przyczyn nie trafił ostatecznie do żadnego z tych klubów. W tym miejscu uzasadnione jest pytanie, które kiedyś pewien pracownik hotelu zadał George'owi Bestowi "Stary, kiedy to wszystko się tak spierdoliło?". Odpowiedź jest prosta − w momencie, kiedy mający cały świat u swoich stóp Grzegorz wszedł do kasyna.

− Z każdą kolejną wizytą przy zielonym stoliku moje stawki były coraz wyższe. Gdy akurat nie miałem za co zagrać, od razu znajdowało się dziesięciu chętnych do pomocy, czyli udzielenia pożyczki. Lichwa nigdy nie próżnowała. Darek i Robert zawsze mieli gotówkę pod ręką. Choć na początku nie zaciągałem długów. Grałem za to, co było w portfelu lub na koncie, a nawet jak pożyczałem, to szybko oddawałem. Wystarczyło wygrać dwa mecze i już było z czego zwrócić. Z każdą kolejną wizytą coraz bardziej pogrążałem się w uzależnieniu. Biała kulka kręciła się dokoła, a moje oczy za nią. Nie byłem w stanie oderwać od niej wzroku. Biała kulka. Nie dostrzegałem niczego poza nią, nic innego już się nie liczyło. Miałem 21 lat i byłem hazardzistą.

Wraz z kasynem w życiu Grzegorza Króla pojawił się alkohol, ale początkowo nie wpływało to na jego formę piłkarską. Co ciekawe, wychowanek gdańskiej Lechii opisuje nawet w książce, że czasem po upojnej nocy zdarzało mu się zagrać mecz i choć jeszcze nie był do końca trzeźwy, strzelał w nim bramki. Takie wyznania pewnie będą bawić niektórych czytelników, bo ilu jest takich, którzy grając w niższych czy wyższych ligach, wygrywało mecz w pojedynkę będąc "na bombie". To żadna nowość. Szokujący jest natomiast fakt, dokąd takie zachowanie naszego bohatera zaprowadziło.

− Dziewczynę, która w końcu dowiedziała się o większości rzeczy, jakie robiłem za jej plecami, zastąpił pies. Wabił się Koka i czekał na mnie przy drzwiach każdego poranka, gdy wracałem do domu. Pies był jeszcze bardziej wyczerpany ode mnie. Często siedział sam w mieszkaniu przez dobę, niekiedy przez kilka. Wył tak głośno, że słyszałem go po wejściu na klatkę schodową, a gdy wchodziłem do mieszkania, skakał z radości pod sam sufit. Pewnie liczył na to, że zaraz wyjdziemy na spacer, ale ja miałem to w dupie. Zatrzaskiwałem drzwi, rzucałem psiakowi coś do żarcia i jakoś doczołgiwałem się do kanapy. Zasypiałem w kilka sekund.

Jak można wywnioskować po powyższym wstępie, książka, która ukazała się nakładem wydawnictwa "Czerwone i czarne" jest raczej pesymistyczna. Szukając nutki optymizmu, można jedynie powiedzieć, że Grzegorz Król jest wobec siebie brutalny, co być może spowoduje jakąś zmianę. Pytanie brzmi, czy w tej brutalności jest też absolutnie szczery, bo w sieci już krążą wywiady, w których pojawiają się głosy, według których były piłkarz pewne rzeczy podkoloryzował. Czy można tym głosom wierzyć? To wiedzą tylko sami zainteresowani oraz główny bohater, ale zaprzeczanie niewygodnej prawdzie zawsze będzie mniej wiarygodne niż rzucenie tą prawdą w oczy.

Pomimo uczucia smutku (nie mylić ze współczuciem), które pojawia się po przeczytaniu książki, można znaleźć w niej pewne rzeczy, które spowodują, że czytelnik szeroko się uśmiechnie. I to właśnie te rzeczy sprawiają, że książka nie jest tylko opowieścią sfrustrowanego byłego piłkarza. Dowiemy się na przykład, jakimi trenerami byli Stefan Majewski czy Albin Mikulski, przekonamy się, dlaczego Marcin Wasilewski robił wślizgi na dywanie i sprawdzimy, co naprawdę robił Czesław Michniewicz, kiedy komentatorzy podczas transmisji telewizyjnej twierdzili, że się modli. Chociaż, a co tam, tę anegdotę trzeba po prostu przytoczyć.

− Etatowym rezerwowym bramkarzem był u nas wtedy Czesiu Michniewicz. Siedzi jak zawsze na ławce i wcina słonecznik. 20 minuta – Jarek Stróżyński łapie kontuzję. Normalną rzeczą jest, że w takim momencie drugi bramkarz w przyspieszonym tempie zaczyna się grzać. Tymczasem co robi Czesiu? Obraca się do kolegów z ławki i ogłasza z paniką wypisaną na twarzy: – Panowie, kurwa, co ja mam zrobić? Lać mi się chce! No i co dalej robi Czesiu? Klęka i przez nogawkę zaczyna sikać. Ułatwiła to konstrukcja ławki, która na Vicente Calderon była nieco wkopana w ziemię. Gdy oglądaliśmy mecz na wideo, tarzaliśmy się ze śmiechu, bo komentator tak opisał całą tę sytuację” O, Czesław Michniewicz na państwa ekranach. To jest dla niego wielka szansa, wielki mecz! Teraz się modli!”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24