Bajor - facet z niezłą przeszłością

Michał Sałkowski/Gazeta Wrocławska
Zgarnął srebro na IO w Barcelonie, wraz z Widzewem grał w Lidze Mistrzów, teraz dźwiga Zagłębie.

Marek Bajor. 39 lat to dobry wiek, by wyjść z cienia. Asystent Franciszka Smudy właśnie zastąpił go na stanowisku i stawi czoło ciężkiej misji - utrzymania Zagłębia w ekstraklasie.
Kogo z niepokoju ciarki przeszły przed kolejnym ryzykownym eksperymentem młodotrenerskim w Lubinie, niech się z utyskiwaniem wstrzyma. Panowie Lesiak i Jończyk mieli swoje twarde wizje. Piłkarzom postawili za zadanie je realizować. Bez dyskusji. Z dyscypliną pod ręką.

Marek Bajor tyranem nie jest. Za kulisami często pojawiają się głosy, że z nim bez problemu porozmawiać się uda, dojść do kompromisu.
- Miło mi takie rzeczy słyszeć. Kontakt z drużyną jest bardzo ważny. Kiedy można rozmawiać, trzeba to robić. Ale kiedy trzeba być zdecydowanym, nie można się wahać. Mamy jasny cel. Nie będę prowadził żadnych wojen z piłkarzami. Bez obaw. Mamy gromadzić jak najwięcej punktów, spokojnie się utrzymać i na tym się skupimy - tłumaczy Bajor.

- Marek jest pracowitym szkoleniowcem. Posiada bardzo dużą wiedzę fachową. Miał się od kogo uczyć - tłumaczył prezes Zagłębia Jerzy Koziński przy nominacji. Wydaje się, że Bajor ma też świadomość odpowiedzialności. - Pracuję z zespołem na własne konto i biorę odpowiedzialność za drużynę. Ale też nigdy nie będę kwestionował wkładu trenera Smudy. Razem plan treningowy opracowaliśmy - mówi popularny "Adebayor". Dodaje z uśmiechem: - No, może nie wszystko było idealne, mam swoje spostrzeżenia i poprawki do treningów wprowadzę - stwierdza. - Nobody's perfect, jak to mówią. Ale możesz być, Marek, pewien, że ja te poprawki sprawdzę okiem selekcjonera, zobaczę, czy się nadają - ripostował uśmiechnięty Franz.

Anegdota. Mecz z Koroną. Smuda zajęty kadrą, Bajor przez ponad 10 dni sam prowadzi zajęcia z Zagłębiem. Końcówka meczu. Miedziowi przegrywają 2:3. Franz, zdenerwowany, zastanawia się, co zmienić. Woła Bajora. Sugestia: wprowadzić Darka Jackiewicza. Franz sceptyczny, ale decyduje się. Chwilę potem Jackiewicz zalicza kapitalną asystę przy wyrównującym golu Micanskiego. Szkoleniowy węch w normie.
- Tak było, ktoś z boku podsłuchał, informację sprzedał. To była sugestia, Franz dowodził, mógł z nią zrobić, co chciał - tyle Bajor.

Znają się ze Smudą dobrze. Trenował Bajora w wielkim Widzewie, uczył trenerki w Lechu i Zagłębiu. A jak Bajor zaczynał?
- U mnie w rodzinie nie było sportowych tradycji. Sam tak wystrzeliłem. Następcy też w sporcie mieć nie będę, bo syn wybrał inną drogę. A mógłby mieć łatwiej, bo ja sam musiałem torować sobie drogę. Bardzo pomagał mi w tych czasach mój kolega Bogdan Siwiec. Grał wówczas w Stali Rzeszów - mówi.

Wartko przepływa dalej.
- A moje początki? Najpierw w Igloopolu Kolbuszowa w 1988 roku, potem w II-ligowym Igloopolu Dębica. A byłem już o krok od Stali Mielec. Wstrzymałem się i dobrze. Stal była wtedy bardzo mocna, naszpikowana reprezentantami. Z dużym prawdopodobieństwem ugrzązłbym na ławce. A w Igloopolu mieliśmy też niezłą paczkę, a ja pewne miejsce. Był Alek Kłak w bramce, Jacek Zieliński, Krzysiu Nalepka, potem, już po mnie, przyszedł Gumiś, czyli Jurek Podbrożny - wspomina.

No i w 1991 roku trafił do Widzewa Łódź. Tego, na polską skalę, wielkiego Widzewa. Zdobywał z nim dwukrotnie mistrzostwo Polski, grał w europejskich pucharach. W 1995 r. przegrali po ciężkim boju z ukraińskim Czernomorcem Odessa (1:1 w dwumeczu, karne 5:6).
- Pamiętam ten mecz dobrze, czasem mi go przypominają znajomi, bo nie strzeliłem ostatniego karnego. Potem trafił Bukiel i przegraliśmy. To był ciężki mecz, goniliśmy wynik cały czas. Dopiero w 81 minucie po strzale Michalczuka wyrównaliśmy w dwumeczu. A karny? Cóż. Siódma seria. Za bardzo już nie miał kto strzelać. Zostałem ja lub Tomek Łapiński, ale on się bronił rękami i nogami - uśmiecha się Bajor.

Powetował to sobie rok później awansemdo Ligi Mistrzów. Po dwuboju z Broendby, wygranym bramkami na wyjeździe i okraszonym szczytującym komentarzem Tomasza Zimocha. Potem były boje ze Steauą, Atletico i Borussią Dortmund. Późniejszym triumfatorem.
- Remis z Niemcami i komplet na Rumunach, a w drugim wyrównanym meczu ze Steauą 0:1 po samobóju Daniela Bogusza. Fajerwerków nie było, ale mieliśmy swoje pięć minut i wstydu nie przynieśliśmy. Inna sprawa, że ze Steauą grało jedenastu, a tylko dwóch lekko kontuzjowanych siedziało na ławce - mówi.

No i przyszło srebro Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie 1992 za Janusza Wójcika. - Wszedłem w trzech meczach z ławki, ale jestem dumny. Miałem swój wkład, a przecież byłem mniej doświadczony niż na przykład Adaś Grad, który na imprezę nie pojechał. Nie mogliśmy sobie darować przegranej w finale z Hiszpanią 2:3 po bramce Kiko w ostatniej minucie. Rzut rożny. Prawie cały zespół w polu karnym. Luisa Enrique dało się jeszcze przyblokować, ale potem... Ale spojrzeliśmy już chłodnym okiem: srebro to olbrzymi sukces. Ku pamięci. Dziś system kwalifikacji trudniejszy, więc na kolejny medal igrzysk przyjdzie poczekać - kończy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24