"Nie doczytałem chyba", czyli walka o miejsce w Parlamencie Europejskim trwa w najlepsze [KOMENTARZ]

Konrad Kryczka
x-news
x-news x-news
Dwa dni temu program "Polityka przy kawie" zaszczyciła swoją obecnością dwójka byłych sportowców. Oboje kandydują do Parlamentu Europejskiego, ale podczas rozmowy niestety się nie popisali.

Koleje losu byłych sportowców są różne. Jedni robią za ekspertów, drudzy poświęcają się trenerce, aby szkolić przyszłe pokolenia gwiazd sportu, a jeszcze następni odcinają kupony od sławy. Grunt to znaleźć swoje miejsce. W marzeniach niektórych jest również polityka, bo przecież gdzie najłatwiej walczyć o swoje, jak nie tam? Czyż parlament nie brzmi dumnie? Albo, a co tam, europarlament? Dla niektórych pewnie spełnienie marzeń.

I tekst ten ma tak właśnie traktować luźno o wtorkowym porannym występie jednego z kandydatów na eurodeputowanego. Otóż w programie TVP „Polityka przy kawie” pojawiła się dwójka byłych sportowców, która aktualnie stara się o miejsce w Parlamencie Europejskim. Byli to: Otylia Jędrzejczyk (z ramienia Platformy Obywatelskiej) oraz Maciej Żurawski (z list SLD). Na początku akapitu zaznaczyłem, że tekst ten będzie dotyczył tylko jednego kandydata. Zostanie on skoncentrowany na jednej osobie i zapewne domyślacie się już, o kim będzie dalej mowa.

Odpuszczam wytykanie błędów (czy może jakby to ujął ktoś inny: pastwienie się nad) Otylii Jędrzejczak nie dlatego, że jest przedstawicielką płci pięknej, czy darzę ją ogromnym szacunkiem za osiągnięcia sportowe, ale po prostu nie jest ona związana z piłką nożną (o której przecież na tej stronie czytacie). Tyle. Maciej Żurawski to z kolei pan, który dzięki futbolowi stał się osobą znaną w całym kraju. Człowiekiem, który sporo osiągnął na ligowym podwórku, starł się z rzeczywistością w poważniejszych rozgrywkach, a i swoje zagrał w reprezentacji Polski, znajdując swoje miejsce w Klubie Wybitnego Reprezentanta. Przyszedł jednak i taki czas, że buty trzeba było zawiesić na kołku, a ze sobą coś w życiu począć, bo wiadomo, ciągłe siedzenie na tyłku i podziwianie występów sprzed lat nie jest wcale takie przyjemnie, a i pieniądze na drzewach nie rosną, a koniec oszczędności też kiedyś nastąpi.

Żurawskiemu nie pasowało jednak to, co wielu jego kolegom po fachu, nie chciał się wydzierać zza linii bocznej, wymyślać ustawień taktycznych czy zastanawiać się, kiedy w którymś z klubów podziękują mu za dalszą współpracę, bo osiąga niezadowalające wyniki bądź jego koncepcja budowania drużyna jest zgoła inna niż ta zarządu. „Magic” przy sporcie natomiast pozostał, ale bardziej niż żmudna i stresogenna praca trenera odpowiadało mu stanowisko, gdzie mógł działać, wykorzystując swoją wyrobioną jak do tej pory pozycje. Został więc ambasadorem Wisły Kraków, czyli niejako jej wizytówką. Człowiek miał mówić „Żurawski” i myśleć „Wisła”. „Żuraw” był więc ważnym trybikiem w marketingowej części pracy klubu. Do tego doszły również obowiązki skauta – tu „Magic” mógł się wykazać umiejętnością wyławiania piłkarskich perełek – znaleźć takich graczy, których na razie nikt jeszcze nie złowił w swoje sieci, ale w przyszłości znajdzie się klub, który za takiego zawodnika zapłaci. A i nie zapominajmy, że Żurawski zajął się jeszcze modą, otworzył butik – czyli działał wszechstronnie, z pomysłem, świetnie odnajdując się na piłkarskiej emeryturze.

I w pewnym momencie, jak grom z jasnego nieba, w mediach pojawiła się informacja: Żurawski kandyduje do PE. Gdzieś tam człowiek zastanawia się, czy to żart, a kiedy orientuje się, że niekoniecznie, pojawia się pytanie: po cholerę on się pcha do polityki? Wiadomo, kasa się zgadza, można się pouśmiechać i pewnie coś przy tym zrobić dla kraju (oficjalnie w odwrotnej kolejności i wszystko oczywiście, o ile wcześniej się do tego parlamentu dostanie). Pamiętajmy jednak o tym, że przy kandydowaniu przez osoby znane pojawiają się co do takiej decyzji liczne komentarze, zresztą bardzo często uszczypliwe, podważające kompetencje takiego kandydata… choć z drugiej strony, skoro niektórzy sami wystawiają się na ostrzał, to czy w negatywnych opiniach jest coś niewłaściwego?

Po przydługim wstępie pora przejść do meritum, o ile oczywiście ktoś wcześniej nie usnął lub nie uznał, że szkoda mu poświęcać czas na tego typu artykuły. Wtorkowa „Polityka przy kawie”, czyli że jak już zaszczycisz swoją obecnością program, w którym prowadząca zadaje pytania, a nie tylko pozwala ci barwnie opowiadać o przyszłości, to wypada się troszeczkę przygotować. Niektórzy znajomi po obejrzeniu tej rozmowy zadali proste pytanie: „czy oni naprawdę myśleli, że tam pójdą, będą się uśmiechać i to wystarczy?”. Szczerze? Mam wrażenie, że tak. Że nikt nie spodziewał się jakichkolwiek pytań przy których będzie trzeba wiedzieć coś konkretnego. Trochę przypominało to szkołę. Przyjdzie taki uczeń, zna dwie daty czy wydarzenia na krzyż i może modlić się o to, żeby nauczyciel dał mu gadać do woli. Wtedy z tej niewielkiej ilości informacji wyjdzie prawdziwe przemówienie, bogate w mądre słowa, udowadniające, że mówiący ma ogromną wiedzę. I tak, gdy w normalnych okolicznościach to, co w głowie, wystarczyłoby na złożenie dwóch zdań, najpewniej jednokrotnie złożonych, to po dodaniu wszelkiego rodzaju ozdobników wychodzą trzy arkusze a4. Jak ktoś chce, to może. Zresztą, politycy działają równie sprytnie. Są w stanie napisać elaborat o swoich pomysłach i obietnicach, ale nie tylko. Kiedy przyjdzie już do pierwszych rozliczeń, podsumowania osiągnięć, to choćby odnieśli sukces na pojedynczych płaszczyznach, przedstawią informacje na ten temat na kilka sposobów i voila! Zamiast w kwadrans powiedzieć, czego udało im się dokonać, będą się szczerzyć do kamery i godzinami opowiadać, co właśnie w ostatnim czasie zrobili, z dużą gracją manewrując między słowami i w odpowiednim momencie sięgając po synonimy. Ważne, żeby dużo gadać, może akurat ktoś się nie zorientuje, że konkretu w tym tyle, co kot napłakał.

Problem pojawia się wtedy, kiedy komuś wpadnie do głowy szybkie zweryfikowanie wiedzy rozmówcy. Przedwczoraj taką chęć miała prowadząca „Politykę przy kawie” Justyna Dobrosz-Oracz. Widać, że dziennikarka nie do końca była przekonana do opisanego wcześniej modelu uczniowskiej odpowiedzi, który można byłoby określić jako lanie wody, a bliżej jej do innego, szybszego sposobu sprawdzania wiedzy. „Dziś pytanie, dziś odpowiedź”, wiesz albo nie. Dostajesz konkretne pytanie i jeżeli nie posiadasz minimum wiedzy w danym temacie, to masz delikatny problem. Jasne, prowadząca program dała swoim gościom sporo czasu (o ile można tak to określić, skoro cała rozmowa trwała jakiś kwadrans) na powiedzenie czegoś więcej o jakimś konkretnym zagadnieniu. I tak Żurawski mógł potwierdzić powrót do grania, zaznaczając oczywiście, że to koleżeńska przysługa, coś tam poopowiadał o unii energetycznej czy sytuacji na Ukrainie. Ale jak już dostał dwa konkretne, ale sprawdzające wiedzę, jaką kandydat posiadać powinien, pytania, to zaczęły się schody.

- Czy pan uważa, że Polska powinna popierać pogłębianie porozumienia z Kioto? Ot, proste pytanie, co więc odpowiada kandydat na eurodeputowanego? - Z Kioto? Pani wyjaśni bardziej, co to jest z tym Kioto.

Szczęśliwie, jak już wspomniałem, program nie był za długi, więc i takich pytań sprawdzających nie mogło być za wiele, bo przecież kandydaci muszą mieć czas opowiedzieć o tym, "co chcą w tym Parlamencie Europejskim". Żurawski, jeszcze zanim zaczęły się trudne pytania, stwierdził oczywiście, że on chce działać dla sportu. Że odnalazłby się w Komisji Edukacji i Kultury, gdzie zajmują się edukacją sportową dzieci i młodzieży, że chciałby się w niej udzielać, a nawet dołożył do tego konkretne liczby związane z uprawianiem sportu w Europie czy zatrudnieniu w sektorze sportu. W całym programie padło jednak jeszcze drugie pytanie, na które „Magic” miał odpowiedzieć. Ale na to, który kraj przewodniczy aktualnie Unii Europejskiej, mógł się tylko zastanowić, powtórzyć pytanie i stwierdzić z rozbrajającą szczerością: „nie doczytałem chyba”.

I teraz tak, sportowcy (a także inne znane twarze), którzy idą do polityki, chcą, aby traktować ich poważnie, nie jedynie jak maskotki partii czy możliwość zwiększenia poparcia dla danej opcji politycznej. Inaczej mówiąc, chcą być w tym świecie poważanymi postaciami, ale idąc do takiego programu, nie wiedząc podstawowych rzeczy, tylko szkodzą swojemu wizerunkowi. Zdaje się, że jeżeli człowiek ubiega się o pracę, zostaje zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną, to byłoby dobrze, gdyby o firmie, w której może być w przyszłości, coś wiedział. Wiadomo, nie zawsze oznacza to otrzymanie umowy do podpisania, ale generalnie powinniśmy w oczach potencjalnego pracodawcy wypaść dosyć poważnie, a co za tym idzie zwiększyć swoje szanse. Przedwczoraj nasi byli sportowcy znaleźli się w podobnej sytuacji, tylko że w tym przypadku „osobą”, od której będzie zależała ich posadka w Brukseli, są obywatele. A spora ich część widziała pewnie wtorkowe wystąpienie dwójki kandydatów, którym kolejnych głosów raczej nie zyskali.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24