Tadeusz Pawłowski. Trener co się smutkom nie kłania [WYWIAD]

Bartosz Karcz/Gazeta Krakowska
Tadeusz Pawłowski: Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej, mówił nam o Katy-niu, słuchaliśmy Wolnej Europy
Tadeusz Pawłowski: Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej, mówił nam o Katy-niu, słuchaliśmy Wolnej Europy Andrzej Banaś/Polska Press
Nowy szkoleniowiec Wisły Kraków to nietuzinkowa postać. Tadeusz Pawłowski to świetny niegdyś piłkarz, dziś ceniony trener. Fan polskiego rocka. Wieczny optymista, którego los dotyka boleśnie.

Mówią o Panu - optymista. Wraz z żoną przeszliście wiele tragedii, trudnych chwil. W 2010 roku zmarł syn Paweł. Kilkanaście miesięcy później drugi syn, Piotr, miał wylew i do dzisiaj jest ciężko chory. Tymczasem Pan sprawia wrażenie otwartego na ludzi człowieka, pozytywnie podchodzącego do otoczenia. Skąd czerpie Pan siłę po takiej rodzinnej tragedii?
To wynika z mojej filozofii życiowej. Trzeba patrzeć do przodu, trzeba żyć. Zawsze miałem pozytywne nastawienie do świata. Po śmierci syna tłumaczyłem sobie, że to spotyka miliony ludzi na całym świecie. Miliony ludzi umiera na raka. Cieszę się, że nie zamknąłem się po tym w sobie, że nie stałem się ponurakiem. choć oczywiście nie było to dla nas łatwe.

Stan zdrowia drugiego syna poprawia się?
Jest coraz lepiej. Mieszka z nami we Wrocławiu. Niedawno była taka miła sytuacja. Siedzieliśmy obok siebie i nagle syn mnie objął. To oznacza, że jest z nim coraz większy kontakt. Do syna dociera już praktycznie wszystko, co się wokół niego dzieje. On wie, że jestem trenerem w Wiśle i cieszy się z tego powodu. Walczyliśmy dwa lata o jego życie, więc teraz cieszymy się z każdego postępu. W neurologii trzeba mieć ogromną cierpliwość.

W tej walce o zdrowie syna przychodzą chwile zwątpienia?
Nie miałem ich. Bardzo ciężkie były chwile, gdy syn był prawie pół roku w śpiączce farmakologicznej. Teraz mamy jednak panią pielęgniarkę, która się nim opiekuje. Jest żona, jest rodzina, dzieci siostry, brata. Jest otoczony życzliwymi ludźmi.

Urodził się Pan w 1953 roku we Wrocławiu. Historia Pańskiej rodziny jest typowa dla powojennych czasów.
Tak, przyszedłem na świat we Wrocławiu, ale moi rodzice, tata Jan i mama Stefania, pochodzili z Wileńszczyzny. Jestem bardzo dumny, że mój tata był żołnierzem Armii Krajowej, że walczył na tych terenach, które kiedyś należały do Polski, że otrzymał Krzyż Partyzancki. Wychowywano nas w duchu patriotycznym. Od małego wiedziałem, co to był Katyń. Znałem prawdziwą historię Polski. W domu tata bardzo często słuchał Radia Wolna Europa.

Ma Pan liczne rodzeństwo?
Siostra, kiedyś Ewa Pawłowska, teraz Grygier, grała w piłkę ręczną, w ekstraklasie w Ślęzie. Brat Ryszard grał w piłkę w juniorach, kariery nie zrobił.

Wrocław jest dla Pana wyjątkowym miastem, Pan to podkreśla.
Jest, bo tam się wychowałem, również jako piłkarz. Tam zaczynałem w małym klubie Pafawag. Już jako 15-latek występowałem w III-ligowym zespole i stamtąd trafiłem do reprezentacji Polski juniorów. W wieku 17 lat przeniosłem się do Zagłębia Wałbrzych, zadebiutowałem w ekstraklasie. Uznany wtedy też zostałem przez tygodnik „Sportowiec” najlepszym zawodnikiem młodego pokolenia w Polsce.

W końcu wrócił Pan do swojego ukochanego Śląska, w którym stworzyliście jeden z najlepszych zespołów w historii klubu.
Siłę tego zespołu stanowili chłopcy z Wrocławia i z całego Dolnego Śląska. Gdy graliśmy na Stadionie Olimpijskim, to potrafiło przychodzić na mecze po 50 tysięcy ludzi. Sytuacja nie do powtórzenia teraz.

Był Pan dwa razy w szerokiej kadrze reprezentacji Polski na igrzyska olimpijskie, jednak ani do Monachium, ani do Montrealu ostatecznie Pan nie pojechał. Odczuwa Pan niedosyt z tym związany?
Nie, bo trafiłem na najlepsze lata polskiej piłki. Cieszyłem się, że gram w ekstraklasie, że ktoś w reprezentacji mnie zauważył. W każdym klubie grało sześciu, siedmiu zawodników, którzy mogli grać w reprezentacji. W kadrze grali głównie piłkarze Legii i Górnika. Decyzje były podejmowane politycznie.

Jakie były najmocniejsze strony piłkarza Pawłowskiego?
Wszechstronność i inteligencja na boisku. Grałem w pomocy, a do dzisiaj jestem najlepszym strzelcem w historii Śląska w ekstraklasie. Mam 63 bramki. Myślę, że długo ten rekord nie zostanie pobity. Strzeliłem też 14 bramek w europejskich pucharach. To był dobry wynik nawet na skalę europejską. W tym względzie też długo w Śląsku nikt mnie nie pobije.

W tej beczce miodu jest też łyżka dziegciu. Zapytam przewrotnie, czy Zdzisław Kapka negocjował z Panem kontrakt w Wiśle?
Tak.

Wie Pan dlaczego o to pytam?
Domyślam się.

W sezonie 1981/82 przed ostatnią kolejką Śląsk był liderem, ale mógł stracić mistrzostwo Polski, gdyby przegrał z Wisłą we Wrocławiu. Dzisiaj nie jest tajemnicą, że chcieliście ten mecz kupić, ale więcej dał wiślakom walczący z Wami o mistrzostwo Widzew. Wisła wygrała 1:0, Pan nie strzelił karnego i tytuł powędrował do Łodzi. Gdy po latach ta sprawa była opisywana, Pan stwierdził, że nie poda ręki Zdzisławowi Kapce, który ze strony Wisły miał być jednym z tych piłkarzy, z którymi negocjowaliście. Stąd pytanie, czy z obecnym wiceprezesem Wisły już wszystko sobie wyjaśniliście?
Nie ma czego wyjaśniać. To było prawie 40 lat temu. Nie będę krył, że były wtedy jakieś rozmowy, ale nie tylko ja i Zdzisek w tym uczestniczyliśmy. Nie ma dzisiaj do czego wracać. Trzeba patrzeć do przodu. To pytanie jest mi zadawane chyba po raz tysięczny.

Może te pytania o ten mecz tak często padają, bo to jedno ze spotkań, które w historii ekstraklasy obrosło prawdziwą legendą.
Cóż, nie potrafiliśmy wtedy wygrać na boisku i tyle. Wisła nas pokonała, a jak się chciało być mistrzem Polski, to trzeba było umieć wygrać u siebie.

Po tamtym meczu dość szybko odszedł Pan ze Śląska.
Już wcześniej przygotowywany był mój transfer do Francji, gdzie miałem grać w Lens. Miałem prawie 30 lat.

Czemu ostatecznie nie nie trafił Pan do Lens?
Był stan wojenny. Nie było łatwo wyjechać. Paszport dostałem zbyt późno i Francuzi się rozmyślili. Dopiero jesienią wyjechałem do Austrii i podpisałem kontrakt z Admirą Wacker.

Austria stała się dla Pana drugim domem. Co Pana urzekło?
Nie planowałem, że zostanę w Austrii praktycznie na stałe. Przez pierwsze dwa lata grałem w Admirze. Dzieci chodziły do polskiej szkoły przy naszym konsulacie i do austriackiej. Później przeniosłem się do Bregenz, gdzie występowałem przez cztery lata w II lidze. Dzieci miały przyjaciół, zaaklimatyzowały się w Austrii. Miały austriacką mentalność, bo wychowały się w tamtejszym środowisku. Gdy kończyłem karierę i zastanawiałem się, czy nie wracać do Polski, dostałem propozycję, by zostać grającym trenerem. I zostaliśmy. Ciągle mamy mieszkanie w Bregenz. Mieszkaliśmy w pięknym otoczeniu. To turystyczna okolica, gdzie kończą się Alpy i „całują” Jezioro Bodeńskie. Blisko są Niemcy, Szwajcaria. Na obozy przyjeżdżały takie drużyny jak Liverpool, kadra Hiszpanii. Co roku przyjeżdża tam też Borussia Dortmund. Miałem się od kogo uczyć. Podoba mi się też mentalność Austriaków. W Bregenz jestem szanowany.

Pan już w czasach kariery piłkarskiej wiedział, że zostanie trenerem?
Miałem to zakodowane, bo już gdy byłem chłopcem, mama zapytała mnie, kim chciałbym zostać. A ja nie miałem marzeń, żeby być strażakiem, lotnikiem czy policjantem. Już wtedy odpowiedziałem, że chciałbym być trenerem. I później robiłem wszystko, żeby nim zostać. Już kiedy byłem piłkarzem Śląska, studiowałem na wrocławskiej AWF. Miałem indywidualny tok studiów, ale lubiłem tę szkołę, zajęcia. Tak dobrze jak na studiach nie uczyłem się ani w szkole podstawowej, ani średniej. Ukończyłem AWF z wynikiem bardzo dobrym.

Ma Pan trenerskie wzory?
Nie, choć czytam książki o znanych trenerach. O Mourinho, Simeone, Fergusonie czy Wengerze. To są tacy trenerscy guru, ale też oni mogą realizować swoje cele w najlepszych drużynach świata. Czytam o nich, bo ciekawi mnie, jak podejmowali decyzje w trudnych momentach. Najwięcej czasu poświęcam jednak na fachową literaturę trenerską. Trzeba dokształcać się cały czas.

Pańska żona Anna też miała sporo wspólnego ze sportem.
Była mistrzynią Polski w rzucie dyskiem, na mistrzostwach Europy zajęła czwarte miejsce. Anna była moją pierwszą miłością i tak zostało do dzisiaj. To spełniona miłość.

Praca w klubie, opieka nad synem. Ma Pan w ogóle czas na inne zainteresowania?
Oczywiście. Lubię sport, lubię pójść na mecz koszykówki, piłki ręcznej. Lubię też muzykę, polski rock. Wiem, że Kraków ma piękną halę i że przyjeżdżają tutaj na koncerty światowe sławy muzyki.

W szatni Wisły będzie więcej mocnej ręki, czy będzie się Pan starał zarazić swoim optymizmem drużynę?
Jako doświadczony człowiek, mający synów w ich wieku, również w związku z tym, że mój syn Piotrek grał w piłkę i był nawet w młodzieżowej reprezentacji Austrii, wiem jak rozmawiać z chłopakami. Mogę im pomóc jeśli chodzi o piłkę, o życie. Muszą odnieść parę sukcesów, wygrać parę meczów. W szatni powiedziałem, że w Polsce nie ma drużyny, z którą nie byliby w stanie wygrać. I to jest prawda. Nie można im natomiast mówić, że na dziesięć meczów z Bayernem mają wygrać dziewięć, bo to jest utopia i rodzi frustrację.

Gazeta Krakowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24