W największym skrócie Polacy mają żal do Lewandowskiego, że nie udźwignął kolejnego turnieju jako lider drużyny i zarazem czołowa „dziewiątka” na świecie: niewiele wykreował, nie był postrachem w polu karnym, zbyt mało pomagał w defensywie i rozegraniu (wręcz czekał na podania), wreszcie zmarnował dwa rzuty karne. Ten z Francją nie znaczył nic, ale z Meksykiem bardzo wiele. Gdyby „Lewy” strzelił, Polska miałaby realne szanse na wyjście z grupy z pierwszego miejsca, ominięcie mistrzów świata i grę o prawo gry w ćwierćfinale ze znacznie słabszą Australią...
Bez wątpienia nie pomogła archaiczna taktyka zastosowana przez Czesława Michniewicza. Selekcjoner postanowił murować w każdym meczu grupowym i na tym Lewandowski ucierpiał najbardziej ze wszystkich. On i pozostali piłkarze podporządkowali się, zamiast zgłosić sprzeciw. Dopiero druga połowa z Arabią Saudyjską i walka w pierwszej z Francją udowodniły, że kadra może coś zdziałać w ofensywie, jeśli tylko dostanie na to zielone światło. I wtedy Lewandowski jest też najgroźniejszy.
Początkowo Lewandowski bronił defensywnego stylu gry. Twierdził, że z Argentyną musiał poświęcić się w defensywie: